Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Clint Eastwood

Flags of Our Fathers (Sztandar chwały)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 09-04-2016 r.

23 lutego 1945 roku Joseph John Rosenthal wykonał jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii fotografii – Sztandar chwały. Przedstawione było na nim sześciu amerykańskich żołnierzy, zatykających ojczystą flagę na szczycie góry Suribachi, stanowiącej strategiczny punkt Iwo Jimy, wyspy, o którą toczyły się zacięte walki pod koniec II wojny światowej. Patetyczny fotos został wkrótce wykorzystany w Stanach Zjednoczonych jako narzędzie propagandy. Prezydent Franklin Delano Roosvelt zlecił identyfikację osób ujętych na kadrze i sprowadzenie ich do kraju oraz nadanie im statusu bohaterów narodowych.

To właśnie historię tych ludzi opisuje film Clinta Eastwooda Flags of our Fathers (Sztandar chwały) z 2006 roku. Nie jest to jednak kino militarne sensu stricte. Słynny aktor i reżyser w swoim dziele skupia się przede wszystkim na powojennych losach osób ze zdjęcia, i kontrowersjach związanych z ustalaniem ich tożsamości. Jest to również opowieść o moralnym aspekcie użycia fotosu Rosenthala, jako skutecznego sposobu na czerpanie funduszy na dalsze zbrojenia. Sztandar chwały to pierwsza część dylogii Eastwooda, poruszającej tematykę wojny na Pacyfiku (drugi film, Listy z Iwo Jimy, miał premierę miesiąc później).

O muzykę zatroszczył się sam Eastwood, czyli analogicznie, jak w przypadku kilku jego poprzednich filmów. Za zinstrumentalizowanie ścieżki dźwiękowej oraz poprowadzenie orkiestry odpowiedzialny był z kolei bliski przyjaciel reżysera, Lennie Niehaus, z którym współpracuje od lat 80. Swój udział w powstanie recenzowanej pracy miał także syn Eastwooda, Kyle, który wraz z trzema innymi muzykami stworzył utwór Knock Knock, nawiązujący do starych, swingowych nagrań.

Na potrzeby Sztandaru Chwały Eastwood napisał jeden zasadniczy temat, do którego wraca niejednokrotnie. Jest to prościutka melodia liryczna, którą bez problemu mógłby stworzyć każdy przeciętny kompozytor. Amerykanin sygnalizuje ją nam już w pierwszej ścieżce na soundtracku, The Photograph, ale to wariacje z końca albumu należą do najbardziej reprezentatywnych. Jednym z nich jest Platoon Swims, gdzie usłyszymy subtelne dźwięki fortepianu, które towarzyszą solowej trąbce, nadającej całości bardzo amerykańskiego wydźwięku. Eastwood aranżuje go w ładny sposób także na gitarę, flet, oraz fortepian w asyście orkiestry. Wszystko rozbija się jednak o wspomnianą trywialność linii melodycznej. Jakkolwiek muszę przyznać, że dobrze się stało, iż Amerykanin w ogóle zatroszczył się o jakieś muzyczne spoiwo dla swojej ścieżki dźwiękowej.

Poza rzeczonym w powyższym akapicie temacie przewodnim, score ten to także spora dawka muzyki stricte ilustracyjnej – niestety dość bezbarwnej i nie zapadającej w pamięć. Eastwood sięga po niewyszukane dysonanse sekcji smyczkowej i dętej, pojedyncze eksperymenty z syntezatorami i orientalnymi fletami (podkreślającymi związek fabuły z wojną japońsko-amerykańską), czy marszową rytmikę. Na plus wyróżnia się jedynie druga połowa The Medals, w którym zapoznamy się z doprawdy ładną melodią. Prawdę mówiąc, zdecydowanie ciekawszą od motywu głównego.

Co by jednak nie powiedzieć, muzyka Eastwooda sprawnie dopełnia kadry jego filmu. Oczywiście nie możemy tu mówić o jakimś wyjątkowym oddziaływaniu na emocje widza, niemniej temat główny, tworzący niemal za każdym razem coś na wzór żołnierskiej elegii, dodaje poszczególnym scenom nieco refleksyjnej i nastrojowej wymowy. Podkreśla także, że najważniejszym aspektem obrazu nie są działania wojenne, lecz bohaterowie tamtych wydarzeń. Takich słów nie możemy już jednak powiedzieć o wszelakich dysonansach tworzących underscore, ale też i ich zadaniem raczej nie miało być wybijanie się przed audiowizualny szereg.

Pora zatem zadać sobie pytanie, jak przebiega odsłuch samego krążka Milan Records. Niestety decydenci zamieścili na albumie bez ładu i składu niemałą ilość generalnie mało interesującej muzyki źródłowej. Mamy tu min. utwory twórców z czasów, w których toczy się akcja filmu – Irving Berlin, Dinah Shore, czy Artie Shaw, bandlider koncertujący w czasie II wojny światowej na froncie azjatyckim. Do tego dochodzą jeszcze kompozycje Mozarta, Haydna oraz dwa marsze Johna Philipa Sousy ze słynnym Washington Post na czele. Jak nietrudno się domyślić, „źródłówka” tworzy razem z muzyką Eastwooda bardzo niestrawną mieszankę, odbierającą niemal wszelką przyjemność z zapoznawania się z tym wydawnictwem. Negatywne odczucia potęguje także jego niekrótki, bo około godzinny czas trwania.

Tym samym soundtrack ze Sztandaru chwały zapewne nie przypadnie do gustu większości miłośników filmówki. Jest to bowiem ścieżka dźwiękowa bardzo prosta i przewidywalna, a do tego wydana w sposób tylko zniechęcający do sięgnięcia po nią. W zasadzie warto przyjrzeć się jedynie tematowi głównemu, którego banalność oraz nadmierna repetycja i tak może dać we znaki. Reszta materiału to natomiast odpychające połączenie męczącego underscore’u z muzyką źródłową. Nie polecam.




Inne recenzje z serii:

  • Listy z Iwo Jimy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze