Kiedy w 1998 roku świat obiegła informacja o tym, że kultowa już gra Final Fantasy doczeka się swojej ekranizacji, zawrzało. Fala entuzjazmu udzieliła się milionom zapaleńców serii, dodatkowo podgrzewanych informacją, że film będzie tworzony w całości technologią komputerową i to między innymi przez Squaresoft – jedna z firm tworzących króciutkie animacje fabularne wzbogacające uniwersum FF. Tylko nieliczni budzili swoje obawy co do dobrych intencji filmowców. Obawy okazały się jednak podstawne. W lipcu 2001 roku nikt nie miał już wątpliwości, że “dzieło” Moto Sakakibary i Hironobu Sakaguchi to jedno wielkie nieporozumienie. Słowo “ekranizacja” i tytuł Final Fantasy zostało przez nich mocno nadwyrężone, gdyż z popularną grą film miał tyle wspólnego co bułka ze śmigłem. O czym więc jest ten obraz? Wytłumaczę to najprościej jak umiem… Niedaleka przyszłość. W Ziemię uderza meteoryt zawierający w sobie obce formy życia – Fantomy, które w krótkim czasie niszczą prawie całą populacje ludzką, a czynią to w bardzo oryginalny sposób… pozbawiając człowieka duszy. Tylko nieliczni uchowali się przez zagładą tworząc miasta – bariery oddzielające Fantomy od ich potencjalnych celów. Cała nadzieja ostatnich ludzi spoczywa na doktor Aki Ross, twierdzącej, że odnalezienie i połączenie ze sobą ośmiu ziemskich duchów powstrzymałoby dalsze panowanie obcych na naszej planecie… Cóż mogę powiedzieć. Film jest tak głupi i niedorzeczny jak Narodowy Fundusz Zdrowia, a jedynymi atrakcjami jakimi może się pochwalić, to perfekcyjna strona wizualna i muzyka.
Każdy, kto przynajmniej raz zetknął się z jakąkolwiek grą Final Fantasy zna doskonale Nobuo Ueamtsu. Dla reszty… mały tutorial. Otóż ten pan jest autorem ilustracji muzycznych do wszystkich części tej kultowej gierki. Nie dziwne więc, że chordy fanów głośno demonstrowały swoje niezadowolenie, gdy w “creditsach” nadchodzącego filmu doczytali się enigmatycznego dlań nazwiska Goldenthal. Jak na ironię losu, była to jedyna słuszna decyzja jaką przedsięwziął aparat sterujący tym projektem. Muzyka Elliota to prawdziwe dzieło, które w przeciwieństwie do samego filmu, pozostanie w pewien sposób nieśmiertelne, a przynajmniej solidnym argumentem dla początkujących entuzjastów gatunku muzyki filmowej, do zapoznania się z pozostałymi kompozycjami tegoż twórcy. Czy przesadziłem? Na pewno nie. Final Fantasy, to jedna z ciekawszych i bardziej przystępnych prac Goldenthala. Większość partytur jakie do tej pory pisał porównałbym do labolatorium przepełnionego mniej lub bardziej udanymi miksturami dźwiękowymi. Nie muszę chyba wspominać jaki miało to wpływ na słuchalność (w razie wątpliwości odsyłam do dzieł Shore’a, by bliżej zapoznać się z paletą problematyczną). Elliot napisał bardzo melodyjny score, nie wyrzekając się przy tym eksperymentowania z dysonansami, ograniczając je znacznie (takowe usłyszymy np. w Toccata And Dreamscapes).
Atmosfera jaka panuje w obrazie jest przeważnie mroczna. Mamy tu futurystyczną wizję nieciekawego finału ludzkości i garstkę ludzi nie godzących się na to. O ile sam obraz nie przemawia do widza, nie przekonuje go swoją fabułą, o tyle muzyka Goldenthala doskonale nadrabia tą zaległość. Apokaliptyczne dźwięki wydobywające się z powolnej, “ociężałej”, potężnej orkiestry (szybkich wariacji jest tu niewiele) i wywołujące ciarki na plecach wstawki chóralne (np.: The Phantom Plains, Zeus Cannon, The Blue Light) pobudzą wyobraźnię nawet najbardziej wymagających widzów/słuchaczy. Przywodzą one na myśl monumentalne klasyki Szymanowskiego i Karłowicza z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Twórca zadbał też o perfekcyjne brzmienie. Nagrane studyjnie utwory wzbogacił o dodatkowy pogłos nadając im w ten sposób efektu “przestrzeni”. Wzbogaciło to rzecz jasna liczne, plenerowe sceny wizualne i spotęgowało atmosferę strachu przed tajemniczymi i morderczymi Fantomami.
O odczuciach niepokoju i strachu możemy mówić wsłuchując się w temat główny Final Fantasy, który przywita nas utworem The Spirit Within. Wysoki, apokaliptyczny chór i potężne, “leniwe” instrumenty dęte, to elementy które dosyć często towarzyszyć będą nam podczas obcowania z materiałem zawartym na płycie, a wyżej wymieniony temat jest tylko jednym z wielu rezultatów łączenia tych dwóch muzycznych substancji. Trzeba od razu zaznaczyć, że tematyka nie odgrywa tu tak znaczącej roli jak “schematyka”, tj, kreowanie większości porywających swoją potęgą tracków na bazie konkretnego modelu. Trzymając się jeszcze palety tematycznej, warto wspomnieć o motywie Zeusa – potężnego działa, będącego “ostatecznym rozwiązaniem sprawy Fantomów” (Zeus Cannon). Dzięki swojej patetyczności jest jakby przeciwwagą dla mrocznych, powszechnie spotykanych w partyturze melodii.
Pomiędzy mrocznymi, podniosłymi dźwiękami zasiane jest ziarno swobody i spokoju. Ziarnem tym jest jakże piękny temat miłosny pomiędzy dr Aki, a kapitanem Grey’em. Uwalnia on słuchacza ze sztywnych więzów śmiertelnej powagi serwując mu szczyptę lekkiej i lirycznej dramaturgii. Utworem w pełni go obrazującym jest The Kiss. Najbardziej zachwycają jednak Adagio And Transfiguration, gdzie temat ów służy jako podpora melodyjna do triumfalnego finału partytury. Na nim bazowana jest także piosenka promująca film – The Dream Within.
Z powyższego tekstu wynika, że Final Fantasy: The Spirits Within to kawał dobrej muzyki. Tak też jest w rzeczywistości. Śmiało można rzec, że muzyka ta jest jedną z nielicznych cząstek projektu (obok strony wizualnej), która wypaliła i potrafił wzbudzić głębokie zainteresowanie. Po raz kolejny (i zapewne nie raz ostatni) jesteśmy świadkami sytuacji, gdzie muzyka jest głębsza artystycznie od samego filmu. Czy zatem kompozycja Elliota marnuje się w tak niszowym projekcie? Jest całkowicie na odwrót. Wręcz ratuje zszargany przez scenarzystów honor przed upadkiem Final Fantasy w otchłań beznadziei i kiczu. Muzyka Goldenthala sama w sobie mówi więcej niż jakikolwiek tekst słyszany w filmie, jest niczym ukryty narrator wprowadzający widza/słuchacza w skomplikowaną wizję przyszłości w/g Sakakibary i Sakaguchi. Za to olbrzymi plus dla Goldenthala.