Wiele miesięcy czekania no i do kin w końcu trafia spin-offowy projekt osadzony w filmowym świecie Szybkich i wściekłych. Drogie fury, mnóstwo pościgów, strzelanin i walk nie byłe twardzieli – a wszystko to w jeszcze bardziej dopieszczonej, wizualnej otoczce. Oto co proponuje nam kolejna pozycja z kategorii czystej, nieskrępowanej rozrywki – film Hobbs i Shaw, który driftem wjechał do światowych kin. I choć tym razem bez kasowych rekordów typowych dla rdzennych odsłon tej serii z Vinem Dieselem w roli głównej, ale za to z olbrzymią dawką humoru oraz… ze świetnymi kreacjami! Dwayne Johnson i Jason Statham wydają się wprost stworzeni do swoich ról, a chemia panująca między kreowanymi przez nich postaciami jest bez wątpienia siła nośną tego przedsięwzięcia. Bynajmniej nie fabuła, którą każdy średnio rozgarnięty scenopisarz ogarnąłby między niedzielnym obiadem a podwieczorkiem. Traktuje ona o genetycznie ulepszony anarchiście, Brixtonie, który za cal swojej egzystencji stawia sobie zdobycie pewnego zabójczego wirusa. Problem w tym, że aktualnie posiada go pewna agentka MI6, która (pech chciał), okazuje się również siostrą Shawa. No i grunt pod solidną rozrywkę przygotowany. Reszty dopełnia genialna strona wizualna, świetne choreografie walk oraz dynamiczny montaż będący niejako wizytówką stojącego za kamerą Davida Leitha. Także odpowiednia mieszanka muzyczna wspierająca wszystkie te elementy…
Jeszcze zanim w Internecie zadebiutował pierwszy zwiastun, wielu miłośników muzyki filmowej zastanawiało się komu przypadnie rola stworzenia oprawy muzycznej do tego filmu. Z jednej strony naturalnym kandydatem był „stary wyjadacz” franczyzy, Brian Tyler, który od trzeciej odsłony serii praktycznie nieprzerwanie obsługuje muzycznie Szybkich i wściekłych. Z drugiej strony stojący za kamerą artysta ma skonkretyzowaną wizję muzyczną, a w jej ramach specyficzna twórczość również Tylera, ale o nazwisku Bates. Seria John Wick czy chociażby ostatnia odsłona Deadpoola są tego najlepszym przykładem. Są również dowodem na to, że muzyka ilustracyjna nie musi pełnić w filmach Leitha kluczowej roli. Siłą nośną jest bowiem pokaźny zestaw piosenek wciskanych w najbardziej „nośne” sceny. Teledyskowy charakter widowisk, jakie proponuje Leith, znajduje swoje odzwierciedlenie również w filmowych realiach spin-offowej odsłony Szybkich i wściekłych. I trzeba przyznać, że pod tym względem wszystko pracuje jak należy. Żaden z wybrzmiewających w obrazie kawałków nie wydaje się wciskanym na siłę szlagierem. Każdemu z utworów balansujących pomiędzy różnymi odcieniami stylistycznymi i gatunkowymi przypisywana jest konkretna rola. Ale jeden z nich zdaje się być fundamentem na którym budowany jest hardy wizerunek głównego antagonisty – utwór Even If I Die śpiewany przez aktora Indrisa Elbę wcielającego się w rolę Brixtona. Zrealizowany we współpracy z grupą Cypress Hill, może nie należy do najbardziej „odpicowanych” elementów ścieżki dźwiękowej, ale w filmie robi swoje.
To samo można zresztą powiedzieć o muzyce ilustracyjnej tworzonej przez Tylera Batesa. Kompozytor, który przez długie lata związany był z takimi artystami, jak Marilyn Manson, zdołał wypracować sobie pewną strefę komfortu, która (jak nie trudno się domyślić) oscyluje wokół giatrowo-perkusyjnego grania. I głównie takie rozwiązania proponuje nam w swojej oprawie muzycznej do filmu Hobbs i Shaw. Nie powiem, że jest to tanie i mało oryginalne, bo z wielkim trudem wyobrażam sobie cokolwiek innego w tego typu rozrywce. Nawet okraszone sporą porcją elektroniki, orkiestrowe granie Briana Tylera, nie stanowiłoby tutaj jakiegoś lepszego substytutu, choć trzeba przyznać, że na rockowych propozycjach muzycznych Tyler Bates nie poprzestaje. Sięgając zarówno po tradycyjne środki, jaki nowoczesne, pulsujące bity, stworzył bardzo dynamiczną i wybuchową mieszankę, która idealnie sprawdza się w zalewających film, scenach akcji. Schemat postępowania jest mniej więcej podobny na całej rozciągłości omawianej produkcji. Na początku rytm danej sekwencji ustawiany jest przez wybrany fragment piosenki, by po kilkudziesięciu sekundach, powoli, niezauważalnie wręcz, stworzyć większą przestrzeń na budowanie dramaturgii. To tutaj właśnie wkracza Tyler Bates z zestawem swoich ogranych, wyuczonych tricków ilustracyjnych. Bardzo skutecznych nie tylko na płaszczyźnie funkcjonalnej ale i estetycznej. Czasami trudno bowiem postawić granicę pomiędzy tym, co stworzone zostało przez kompozytora, a zlewającymi się z jego utworami, fragmentami piosenek. Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa do Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw to swego rodzaju majstersztyk w budowaniu narracji muzycznej. Podejmowany przez twórców wysiłek znajduje swoje odzwierciedlenie w postaci soczystej rozrywki. Ociekającej co prawda gatunkowymi kliszami oraz sprawdzonymi rozwiązaniami, ale skutecznymi w działaniu. Czy równie skutecznie działa na odbiorcę wyrwana z ram filmowych, wspomniana wcześniej, mieszanka muzyczna?
Tutaj można mieć pewne obiekcje. Wydawcy z Back Lot Music skomplikowali bowiem sprawę dzieląc proponowane przez siebie słuchowisko na dwa odrębne doświadczenia – soundtrackowe oraz te zawierające oryginalną ilustrację muzyczną. Zazwyczaj takie rozwiązania wydają się dosyć sensowne, ale w przypadku, gdzie zarówno songi, jak i score nadają na mniej więcej zbieżnych falach stylistycznych, moim zdaniem o wiele lepiej prezentowałoby się to w ramach jednego, dobrze skrojonego albumu. I kto wie, być może taka idea („zrób to sam”) przyświecała wydawcom, kiedy decydowali się na opublikowanie tych albumów tylko w formie cyfrowej. Abstrahując od tego wszystkiego, trzeba przyznać, że obu tych albumów słucha się całkiem przyjemnie.
Soundtrack nie obciąża nas ani monstrualnym czasem trwania, ani też aż nazbyt przewidywalną treścią. Choć w proponowanym przez producentów zestawieniu pojawiją się nowoczesne w brzmieniu kawałki, to jednak rozstrzał gatunkowo-stylistyczny jest skądinąd zaskakujący. Nie brakuje również piosenki Indrisa Elby, która na albumie od Back Lot Music pojawia się w dwóch odsłonach: oryginalnej oraz remisowanej przez Hybrida – twórcę znanego z otoczenia Hansa Zimmera. Soundtrack dostarcza również skromna suitę fragmentów ilustracji Tylera. Wyrwane z kontekstu, rockowe kawałki, dają przedsmak tego, co możemy zastać na kolejnym albumie.
A słuchając takowego można się również miło zaskoczyć. Bowiem po bardzo agresywnym wstępie, eksponującym bezpardonową, gitarowo-perkusyjną łupankę, przechodzimy do bardziej różnorodnych brzmień. Wśród nich nie brakuje zarówno symfoniczno-alektronicznego backgroundu do scen akcji, jak i bardziej swobodnego (czasami wręcz slapstickowego) grania nawiązującego do wątków szpiegowskich. Czterdziestominutowy, kompletny zestaw utworów Tylera wybrzmiewających w filmie, stoi pod znakiem solidnej, choć sztampowej rozrywki. Na korzyść tego doświadczenia działa z pewnością czas prezentacji, choć z drugiej strony nie jest to nic, czego nie mielibyśmy okazję wcześniej usłyszeć w kontekście twórczości Batesa.
Wszystko więc sprowadza się do prostego stwierdzenia, że muzyka do Hobbs i Shaw, mimo że odcina się tematycznie i poniekąd stylistycznie od poprzednich soundtracków franczyzy, jest klawą pamiątką po równie klawym filmie Davida Leitha. Ale ta pamiątka byłaby jeszcze bardziej klawa, gdyby można ją było postawić na półce w formie fizycznie wydanego krążka CD. No ale cóż, demon czasów dopadł nawet tak nośny segment rynku soundtrackowego. Choć będąc szczerym, bardziej aniżeli na kompakt z albumem, czekam na kolejną odsłonę filmu Hobbs i Shaw. Takich filmów chciałoby się oglądać więcej!