Po czterech latach od poprzednich Fantastycznych zwierząt, doczekaliśmy się trzeciej części serii i po raz kolejny twórcy pomylili się z trafnością podtytułu. Tak jak Zbrodnie J.K. Rowling trafniej opisywałby poprzedzającą odsłonę, tak w tym przypadku Tajemnice Dumbledore’a nieszczególnie oddają istotę całego filmu i Tajemnice Warner Bros. jawiłyby się zdecydowanie bardziej adekwatnie. W filmie tym próżno bowiem doszukiwać się intrygujących sekretów jakichkolwiek pojawiających się na ekranie postaci, a cała zagadka zdaje się lawirować głównie wokół interesów finansowych decydentów wytwórni oraz ich niekończących się chęci dojenia tej samej franczyzy, z błogosławieństwem samej Rowling zresztą. Choć w trakcie seansu roi się od magicznych bestii, czarodziejów i różdżek, filmowej magii w nim niewiele. W porównaniu z poprzednią częścią doszło wprawdzie do kilku korzystnych roszad – chociażby Mads Mikkelsen w roli Grindelwalda wypada dużo korzystniej od Johnny’ego Deppa, z kolei scenariusz jest tym razem zdecydowanie bardziej spójny i przemyślany. To nie zmienia jednak faktu, że całość to odgrzewany kotlet, przeciętna przygodówka z miałkimi w większości postaciami i sporadycznymi momentami pomniejszych wzruszeń.
Po raz trzeci do gry wrócił James Newton Howard (JNH) w roli kompozytora. Soundtracki do poprzednich części były dość wiernymi strażnikami filmowych wydarzeń, które mimo niemałej ilości wyrobnictwa muzycznego, posiadały również wiele ekscytujących fragmentów i melodii godnych artysty tego kalibru. Dość bogato nakreślona baza tematyczna dawała nadzieję, iż w kolejnych częściach Howard satysfakcjonująco rozwinie zapoczątkowane przez siebie pomysły i otrzymamy może nie wybitną, ale co najmniej dobrą muzyczną serię. Jak w tym kontekście wypada zatem trzecia część tej podróży? Niestety zdecydowanie mniej fantastycznie niż wskazywałby na to tytuł.
Na początek trzeba oddać sprawiedliwość jakości technicznej oraz wysokiemu przywiązaniu do detalu ścieżki. Wprawdzie JNH na przestrzeni wielu już dzieł przyzwyczaił nas, że nie jest dla niego problemem łączyć najrozmaitsze muzyczne inspiracje, od klasycznych, przez elektronikę po muzykę etniczną całego świata, tworząc różnorodne, wciągające brzmieniowym kolorytem mikstury. Cecha ta jednak jest wciąż wyróżniającą na tle przemysłu zaletą kompozytora, znakiem towarowym, który wciąż warto doceniać. Wspomniany koloryt dodatnio zresztą rzutuje na odbiór filmu – choć w fabule charyzmy niewiele, wizualne fantazje twórców w połączeniu z urokliwymi barwami muzyki w niejednej scenie tworzą lekko wyczuwalną, ale jednak istniejącą namiastkę filmowej magii. Wychodząc z kina, w głowie zostanie nam jednak niewiele. Dlaczego? Muzyka podlega niestety narracji oraz montażowi samego filmu, a ten tym razem przepełniony jest głównie mało ekscytującym suspensem oraz dialogami. Niewiele było tu miejsca na bogate rozwinięcia muzyczne, dlatego też poza pojedynczymi sekwencjami (ekscytująco przygodowa aranżacja głównego tematu w Countersight), rola ścieżki sprowadza się w przeważającej mierze do zachowawczego underscore. I choć na tym polu radzi sobie lepiej niż poprawnie, raczej nie miała większych szans na zaznaczenie swojej obecności w świadomości widza.