Brad Pitt, Joseph Kosinski, Jerry Bruckheimer, Lewis Hamilton i Formuła 1. Co mogło pójść nie tak? Tak naprawdę nic, chociaż w tym trochę jest problem F1, bo tak nazwano film. Dzięki konsultacjom i produkcyjnemu udziałowi Lewisa Hamiltona, udało się uzyskać współpracę FIA i drużyn Formuły 1 (a jej gwiazdy i legendy takie jak Toto Wolff pojawiają się nawet na ekranie). Rzecz w tym, że scenariusz jest tak stereotypowy, że równie dobrze można by poprosić sztuczną inteligencję o stworzenie fabuły filmu sportowego. Jest wszystko: stary wyga, młody gniewny (tu przychodzi do głowy Szybki jak błyskawica Tony’ego Scotta czy Driven Renny’ego Harlina), zespół na skraju wylotu z wyścigów, nawet wątek miłosny. Starego wygę gra Brad Pitt. Jego przyjaciela, który go namawia na powrót – Javier Bardem. Warto zwrócić uwagę na świetną Kerry Condon i Damsona Idrisa jako utalentowanego młodego gniewnego. Realizacyjnie kino doskonałe; godne polecenia są zdjęcia Claudio Mirandy, który od zawsze współpracuje z reżyserem. Za muzykę odpowiadał Hans Zimmer, który wraz z Haroldem Faltermeyerem, Lady Gagą i Lornem Balfem współpracował z reżyserem przy sequelu Top Gun. Tym razem współproducentem (czyli de facto współautorem) ścieżki był Steve Mazzaro.

Inną historią jest natomiast wydanie muzyki. Długo podawano wyłącznie informacje o publikacji albumu z piosenkami, w tym dwiema produkowanymi bądź współkomponowanymi przez Zimmera. W dzień premiery filmu ukazało się cyfrowo wydanie „Cinematic Edition”, gdzie drugą płytą był program z muzyką ilustracyjną. Żeby tego było mało… kilka tygodni później, ten sam godzinny album ukazał się oddzielnie jako Original Score i to właśnie to wydanie będzie przedmiotem tej recenzji.
Tytułowe F1 wprowadza od razu kilka głównych motywów w bardzo przyjemnym, elektronicznym entourage. Pierwszym motywem jest krótka nisko grająca melodia na gitarę, która potem mocno się przewija w ścieżce. Pod koniec zaś pojawia się główny temat, wykonywany przez smyczki. Co ciekawe, wcześniej pojawia się motyw, który można uznać za jego część B. Sam utwór jest jednym z najprzyjemniejszych w odsłuchu, ale pokazuje też jeden z największych problemów ścieżki i stał się podstawą nie najgorszej piosenki otwierającej album-składankę. Niestety wokal wykorzystuje auto-tune, co brzmi dość… boleśnie.
Powiem szczerze, że nie do końca rozumiem problemy, jakie Hans Zimmer ma z miksem swoich albumów. Wydaje się, choć może być to życzeniowe myślenie, że orkiestra na albumie „original score” brzmi nieco bardziej klarownie niż na Cinematic Edition, gdzie można się zastanawiać, czy nie są to przypadkiem sample. Podpisanie na płycie orkiestratorów świadczyłoby o czymś innym jednak, a filmowy miks jest pod tym względem bezbłędny. Niemiec wielokrotnie tłumaczył się przy tym mówiąc, że nigdy nie sprawdza brzmienia stereo, bo jest przyzwyczajony do swojej muzyki w brzmieniu 5.1. Niestety jest to błąd.

F1 jest pod względem emocjonalnym ścieżką wbrew pozorom raczej subtelną (poza finałem). Nie jest to bynajmniej zarzut, choć zdarza się czasem, że na przykład muzyka ze scen wyścigów jest bardzo mocno elektroniczna. Nie jest to elektronika tak ostra, jak na przykład Chappie, co jest jednocześnie zaletą i… wadą, bo może czasem brzmieć nieco sterylnie. Ekspresja jest jednak ważna, o czym niech świadczy choćby Race to the Podium. Późne wprowadzenie głównego tematu, wraz z intensywną wersją części drugiej, bardzo dobrze buduje napięcie, a utwór kończy się w dramatyczny sposób.
Warto wrzucić F1 w kontekst wcześniejszych ścieżek Zimmera do filmów wyścigowych, zwłaszcza, że zarówno Szybki jak błyskawica, jak i Wyścig są raczej znane i cenione. Znamienne, że właśnie Race to the Podium jest jednym z najciekawszych przykładów porównawczych. Jest to jedna z dwóch najbardziej dramatycznych scen filmu Kosinskiego. W podobnej scenie filmu Tony’ego Scotta, Zimmer zdaje się prawie nie zauważać samego wydarzenia, sygnalizując je tylko dwoma krótkimi dysonansami na tle rockowej otoczki całej ilustracji. Inaczej jest w Wyścigu, gdzie scena podczas Grand Prix Niemiec zmienia w ogóle film i Hans Zimmer doskonale to oddaje. W pewnym momencie bohater postanawia prześcignąć swojego przeciwnika i w tym momencie muzyka zupełnie zmienia charakter, wprowadzając agresywną perkusję rodem z Mombasy (Incepcja). W Race to the Podium o tym, co się dzieje świadczy wyłącznie smutne, delikatne wręcz, zakończenie utworu.
Przywołałem Incepcję, z którą wielu słuchaczy na pewno skojarzy, nie bez słuszności, najnowsze dzieło Zimmera. Trzeba jednak sięgnąć wcześniej, bowiem delikatna, oparta na ostinatach gitara Guthriego Govana sięga nie tyle, co do słynnych solówek Johnny’ego Marra, co raczej do… Mission: Impossible 2 Johna Woo. Ciekawe, że tam te motywy gitarowe służą raczej do budowy napięcia, a w F1 mają raczej kontemplacyjny i delikatny charakter, niczym w utworze Injection. Są także jedną z kilku warstw brzmieniowych, bo trzeba powiedzieć, że jest to raczej muzyka kompleksowa, zbudowana z wielu warstw. Tak, są to głównie ostinata, które kojarzą się z muzyką elektroniczną. Jednak poprzednie skojarzenie z Szybkim jak błyskawica odsyła już do twórczości Niemca z początków samodzielnej kariery i faktycznie pojawia się jeden wręcz oldschoolowy temat na albumie pierwszy raz słyszany w Lining up on the Grid. Temat ten, obecny wyłącznie w finałowym akcie filmu, można skojarzyć z filmem Tony’ego Scotta, a nawet z jednym fragmentem Zielonej karty Petera Weira.
Poza wyścigami i samym finałem filmu trzeba powiedzieć, że muzyka jest raczej stonowana. Za większość delikatnej ekspresji odpowiadają tu smyczki (tym bardziej boli kiepski miks), bo elektronika nastawiona jest raczej na motorykę i fun. Połączenie syntezatorów z gitarami potrafi jednak stworzyć atmosferę kontemplacyjno-nostalgiczną, nawet w scenach oczekiwania na akcję (Lining Up on the Grid, Red Flag). W delikatniejszych momentach muzyka może kojarzyć się nieco z wspominanym już Chappie.
Niestety jeden z recenzentów, który delikatnie mówiąc, za Niemcem nie przepada, postanowił uznać muzykę z F1 za… wytwór lędźwi Hansa Zimmera, ponieważ tyle tu testosteronu. Pomijając oczywisty atak osobisty, recenzent ten myli się co do samej ścieżki. Tak, to film o facetach dla facetów, ale muzyka Zimmera zawiera więcej materiału introspekcyjnego, nie pozbawionego delikatności, niż taki opis zdawałby się sugerować. Jasne, Zimmer nie kwestionuje tutaj niczyjej męskości (a bardziej ‘testosteronowy” Wyścig już trochę to czasem nawet ośmieszał w swoich bardziej komediowych scenach), bo nie jest to taki film (żadna postać nie jest szczególnie toksyczna, a młody gniewny i tak się uczy pokory). W największym skrócie jest to porządna muzyka, która robi swoje w filmie o gościu, który przychodzi zrobić swoje. I jest to po prostu dobra zabawa.