Escape Room był jednym z tych filmów, który zrealizowany za przysłowiowe grosze okazał się wielkim sukcesem komercyjnym. Nie dziwne zatem, że decydenci studia Sony Pictures chcieli kuć to żelazo póki było jeszcze gorące. Niemalże natychmiast przystąpiono do prac nad drugą odsłoną widowiska, a w produkcję sequela zaangażowano już nieco większe środki finansowe. Najlepsi z najlepszych (Tournement of Champions) – bo tak brzmi tytuł tego obrazu – przedstawia dalsze losy Zoey i Bena, którzy idąc tropem tajnej organizacji odpowiedzialnej za tworzenie tytułowych pokojów zagadek, wplątani zostają w kolejną zabójczą grę. Jak się okazuje, biorą w niej udział całkiem nieprzypadkowi ludzie, a szanse na przetrwanie maleją z każdą chwilą. Trzeba w tym miejscu oddać twórcom, że ich pomysłowość na śmiertelne pułapki jest naprawdę imponująca. Film nie zwalnia tempa nawet na chwilę, a świetnie dopracowana strona wizualna zawstydzają analogiczne, realizowane z większym nakładem finansowym, produkcje. Pod względem treści nie należy się jednak spodziewać niczego nowego. Najlepsi z najlepszych to klasyczna powtórka z rozrywki. I tylko ci widzowie, którym przypadł do gustu poprzedni film będą w stanie czerpać większą przyjemność z oglądania „dwójki”. W przypadku polskiego odbiorcy może się to okazać nieco problematyczne. Z tego względu, że pierwsza odsłona w ogóle nie pojawiła się w naszych kinach, a wszystko przez decyzję dystrybutorów o odwołaniu premiery po tragicznym pożarze jednego z polskich escape roomów, w którym zginęło kilkoro młodych ludzi.
Wraz z większością ekipy realizującej pierwszy Escape Room, do sequela powrócił również duet odpowiedzialny za tworzenie ścieżki dźwiękowej. Brian Tyler i John Carey – team łączący siły głównie w przypadku elektronicznych projektów – także i tym razem pozostał wierny narzuconej wcześniej stylistyce. Choć tym razem budżet widowiska był praktycznie dwukrotnie większy (15 mln $), to jednak nie zdecydowano się na zmianę podejścia; dodania chociażby szczypty organicznego instrumentarium. Tyler i Carey pozostali przy elektronice i możliwościach, jakie dają nowoczesne metody produkcji dźwięku. Sound designerska kompozycja miała pełnić dwojaką role. Po pierwsze, musiała dynamizować akcję, dbając przy tym o ustawiczne podkręcanie tempa. Stąd też większość fragmentów, które pojawiają się w scenach gorączkowej walki bohaterów z czasem, przypomina nabierający prędkości pojazd. Pulsujące bity kluczowane agresywną kompresją z przeróżnymi liniami basowymi dostarczają pożądanej tu motoryki. Rozwiązują również inny problem z funkcjonalnością ścieżki – zespalają warstwę muzyczną z efektami dźwiękowymi. Ma to swoje oczywiste dobre i złe strony, bo o ile efekt końcowy prezentuje się imponująco w miksie przestrzennym, to jednak miejscami trudno postawić granicę pomiędzy tym, co stworzyli Tyler oraz Carey, a osoby odpowiedzialne za udźwiękowienie widowiska. Z tego też powodu seans Najlepszych upłynie nam pod znakiem totalnego odcięcia myśli od muzyki. I tylko wprawione ucho rozpozna powracające z pierwszego filmu tematy.
Także i pod tym względem nie zdecydowano się na żadne rewolucyjne kroki. Zresztą o ewolucji również nie ma większej mowy, bo kompozytorzy nie proponują nam żadnego nowego, wartego uwagi motywu. Można odnieść wrażenie, że całość oprawy muzycznej jest żywcem wyjęta z poprzedniego filmu i w praktyce wcale nie musiało być inaczej. Zalegające na komputerze pliki projektów łatwo bowiem przerobić pod względem strukturalnym tak, aby wpasowały się w nowe okoliczności. To są właśnie zalety tworzenia na bazie wirtualnych syntezatorów i sampli.
Wrażenie wchodzenia po raz drugi do tej samej rzeki potęguje doświadczenie soundtrackowe. Tradycyjnie już w przypadku prac Tylera zakrawające o wydawnicze kuriozum. W nasze ręce trafia bowiem niemalże 80-minutowy kolos, który nie dość, że serwuje nam praktycznie wszystko, co w filmie Adama Robitela wybrzmiało, to na dodatek poszerza to o dodatkowe fragmenty odrzucone w toku montażu. Biorąc pod uwagę styl, w jakim powstała ta kompozycja, nie trudno się domyśleć, że mniej więcej połowa tego materiału wydaje się tu zbędna. Tym bardziej, że w porównaniu do analogicznego albumu z pierwszego filmu nie zachodzą tu żadne istotne zmiany. Nawet układ soundtracku jest niemalże identyczny – prolog w postaci suitowej prezentacji tematu, remiks takowego stworzy przy współpracy z Kill the Nosie oraz właściwa część ilustracji odarta z jakiejkolwiek filmowej chronologii. Tradycyjnie też wszystko co najlepsze prezentowane jest na początku soundtracku, by wraz z upływem czasu zanurzać odbiorcę w poczuciu marnowanego czasu.
Mimo wszystko jest pewien element, który przekona niejednego miłośnika industrialnych brzmień do wytrwania do końca. A tym czymś jest świetne zaplecze post-produkcyjne ścieżki dźwiękowej. Trzeba przyznać, że Brian Tyler wypracował imponujące metody przetwarzania elektroniki, panoramowania oraz miksu. Wszystko to sprawia, że nawet najmniej frapujący fragment akcji zwraca uwagę ciekawymi rozwiązaniami technicznymi.
No i właśnie w kategorii technicznej ciekawostki można zamknąć całe to doświadczenie soundtrackowe. Kto miał okazję posłuchać muzyki do pierwszej części, ten doskonale wie, czego spodziewać się po sequelu. A skoro nic pod względem konstrukcyjno-koncepcyjnym się nie zmienia, to nie upierałbym się w nachalnym promowaniu omawianego tu albumu. W otoczeniu innych prac Tylera, Escape Room: Najlepsi z najlepszych – paradoksalnie do nazwy – nie odzwierciedla tego, co najlepsze w warsztacie Amerykanina.
Inne recenzje z serii: