Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Lunn

Electricity

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 09-09-2015 r.

Pod koniec ubiegłego roku, rzutem na taśmę, ukazała się muzyka do brytyjskiej produkcji zatytułowanej Electricity. Gdy wszystkie losy zostały już rozdane, a muzyczne podsumowania ostatnich 12 miesięcy prześcigały się w swoich nominacjach, mało komu przyszło do głowy zostawić niewielką furtkę dla tej ostatniej pracy. Z braku cierpliwości, a może też specyfiki samego albumu, Electricity rozbłysnęło na chwilę, w dniu swojej premiery, po czym zgasło na krótszy czas, aby wrócić przy okazji angielskiego wydania DVD. Niech nie zrazi się ten, kto zasugeruje się nikłym zainteresowaniem wokół filmu w naszym kraju. Warto poszperać tu i tam, odwiedzić zagraniczne aukcje internetowe i zaopatrzyć się w ten wartościowy, świetnie zrealizowany tytuł. Nawet pomimo faktu, że został wydany jedynie w formie cyfrowej.


Lily cierpi na epilepsję. Gdy była mała, matka zepchnęła ją ze schodów. W skutek wypadku dziewczyna doświadcza bolesnych i uporczywych ataków, które od momentu wypadku nie opuszczają Lily na krok. Miejsca, które odwiedza, osoby, z którymi się spotyka, proste rzeczy, którymi się zajmuje – wszystko podporządkowane jest chorobie. Mało tego, sama bohaterka jest postacią bardzo złożoną i trudną z charakteru, co przypisywać należy bardzo smutnemu życiorysowi. Gdy pewnego dnia dowiaduje się, że jej znienawidzona matka umarła, zostawiając sporą sumę pieniędzy w testamencie właśnie jej, Lily musi stanąć na nogi. Za cel obiera sobie odnalezienie jej dawno niewidzianego brata i podzielenie testamentu. W poszukiwawczej eskapadzie spadkobierczyni będzie musiała zmierzyć się ze sobą, wyjątkowo nieprzychylnym otoczeniem i tym najtrudniejszym przeciwnikiem – epilepsją.


Electricity ma to coś, co zawdzięcza rzadko spotykanej w dzisiejszym kinie oryginalności. Choćby kolejny atak Lily – zapowiada się przyśpieszonym oddechem, coraz bardziej rozmytym obrazem, nasileniem kolorów i spowolnieniem akcji. Patrząc przez oczy bohaterki, przybliżamy się do jej cichego cierpienia, które przy widzu, gubi swą intymność i nabiera niekomfortowej dosłowności. Nagle Lily staje się nam jakby mniej obca. Sama zapowiada każdą dolegliwość. Komentuje napotkanych ludzi, prowadzi odrobinę dziecinny monolog, jakby dopiero co poznawała napotykane zjawiska. Żeby nie zrodziła się z tego sucha relacja kolejnej osoby pokrzywdzonej przez los, reżyser Brian Higgins odnajduje w tej historii jeszcze jeden ważny głos i kieruje uwagę widza na wyjątkową oprawą muzyczną, którą przygotował John Lunn.


Bardzo skromne 29 minut albumu to ambient. Ale za to jaki! Lunn, który wydawałoby się odrobinę już zastygł na lordowskim dworze Downton Abbey, przeistacza się w wirtuoza konsolety, adaptując stare nawyki w całkiem odświeżonym otoczeniu. Żeby była jasność, jedyne co usłyszymy na płycie to pianino, szereg modulatorów i czterogłosowy analogowy syntezator Oberheim, słowem – niewiele. Ten komplet dociera do nas w otwierającym Arcade. I jest to otwarcie porywające. Przede wszystkim Lunn ustala pewien poziom natężenia elektroniki, którego na albumie nie przekracza. A zaczyna zamgloną przekładanką na pianino i akcentującym je ciepłym bitem płynącym z syntezatora, na którym buduje temat przewodni. Falująca linia melodyczna to odzwierciedlenie dobroci jaka płynie z Lily w tym podłym dla niej świecie. Sam ambient to odpowiedź na efektowną pracę kamery i burzę kolorów jaka spada na kadr. Jest intensywnie, a żeby nie przesadzić, Lunn dyktuje swoją muzykę bardzo powoli, celnie akcentując to, co przynosi sam obraz. Początek wspomnianego Arcade to zagrywka z Downton Abbey, druga część utworu to już Electricity. I tak to się mniej więcej toczy.


Lily to nagłe, energetyczne przyśpieszenie kojarzące się z Taxi Ride Edwarda Shearmura z K-Pax. Podobnie w Big City, w rytm którego bohaterka przemierza londyńskie metro, konfrontując sie z ogromnym miastem i jego przesytem. Na pewno jest odrobinę oszczędniej, z zachowaniem muzycznej wstrzemięźliwości. Choć Lily, niczym Prod, również wydaje się kimś nie z tego świata, ma na to bardziej wiarygodne wytłumaczenie i szereg przyziemnych dowodów, takich jak głęboka chęć odnalezienia ukochanego brata czy choroba. Ta pojawia się w utworze trzecim zatytułowanym Electric Storm. To smutnie osadzona, statycznie wygrywana melodia na pianino uderzająca momentami swoją dosadnością i rozbrzmiewającym echem elektroniki. Rozwinięcie tego stanowi cudowna końcówka Enough, No More, That’s It! obrazująca apogeum dolegliwości, kiedy to Lily ląduje w szpitalu, pozostawiona sama na pastwę losu.



W trudnej drodze, którą podąża bohaterka chcąc odnaleźć brata, Lunn wydaje się stawać kompletnie po jej stronie. Nie do końca chce dostrzegać jej wady. Traktuje ją jak Bogu ducha winną Alicję w krainie czarów – sama Lily tak o sobie mówi – dobierając dźwięki według jej zachowań. W chwilach szczęścia, tak jak w Goodbye Dave, Lunn wprowadza urzekająco romantyczny temat na pianino, by za chwilę, w tym samym utworze, w skutek kolejnego ataku epilepsji, powrócić do niepokojącego odliczania, znów na klawisze pianina. A zatem w swojej ilustracji najpierw obdarza Lily nadzieją, by za chwilę brutalnie jej ją odebrać. Gdy widzimy jak bezbronna Lily maluje lub snuje kolejny monolog o sobie i swoim bracie, Lunn znów stara się otoczyć ją opieką w postaci lekkich, z pozoru smutnych melodii nie pozbawionych nutki melancholii. I choć tego typu pogrywanie ze słuchaczem jest na albumie dość częste, efekt bardzo pozytywnie wpływa na jego urozmaicenie i, ogólnie rzecz ujmując, słuchalność.


Żeby mimo wszystko zachować względny obiektywizm, trzeba Electricity powytykać parę szczegółów. Mariaż pomiędzy klasyką a nowoczesnością, jakiego dopuszcza się kompozytor aby tchnąć nową jakość w całość, jest atrakcyjny, ale odrobinę odtwórczy. Łatwo złapać się na tym, że dodając pierwiastek ambientu do klasycznej fortepianowej maniery, Lunn jedynie przyozdabia szereg pomysłów i zagrań, które wypracował w telewizyjnym formacie przy okazji kina kostiumowego. Nazbyt oczywiste uzyskiwanie emocji poprzez muzykę może być traktowane jako minus Electricity. Również bardzo częste przeskakiwanie pomiędzy odpowiednimi akcentami może momentami rozpraszać naszą uwagę.


Zapytany przez naszą redakcję o muzykę do Electricity John Lunn odpowiedział, że kompozycja była czystą zabawą. Że w zasadzie wolałby tworzyć elektronikę. Klasyka, z którą jest kojarzony chociażby przez fanów Downton Abbey, to zawodowy obowiązek. Wyznanie, raczej z tych odważnych, jest o tyle ciekawe, że obie te stylistyki, choć oddalone o lata świetlne, wychodzą kompozytorowi nadzwyczaj dobrze. Najlepszym dowodem na to niech będzie zamykający przygodę z filmem kawałek To Start Over Again, brawurowe zestawienie dwóch światów. A zatem parafrazując słowa samego kompozytora, powiedzmy, że dobra muzyka w jego przypadku nie jest kwestią wyboru, a właśnie czystym obowiązkiem.


Najnowsze recenzje

Komentarze