Plany realizacji Eiffela przeleżały aż do teraz, a jego muzyczną stroną zajął się nie kto inny jak Alexandre Desplat. Ogólnie mówiąc, dość cicho było wokół tej pracy. Pojawiło się japońskie wydanie płytowe, na próżno szukać go jednak na platformach cyfrowych. Rzecz zastanawiająca, biorąc pod uwagę, że album trwa blisko 50 minut i za jego stworzenie odpowiada dwukrotny laureat Oscara. Być może przekonany o nadciągających recenzjach, z których lwia część była mało pochlebna, Desplat zdecydował się nie promować swojej muzyki. Czy słusznie?
Historia Gustave’a Eiffela od lat stanowiła łakomy kąsek dla filmowców. Na przełomie lat zainteresowanie realizacją filmu o konstruktorze paryskiej wieży wyrażali tacy twórcy jak Olivier Dahan czy Ridley Scott. W 1997 roku do projektu przypisywano Luca Bessona, co, jak nietrudno się domyślić, wiązałoby się z muzycznym angażem Erica Serry. Można gdybać, czy czołowy francuski kompozytor tamtych czasów stworzyłby kolejną w swoim dorobku perłę. Jeśli tak, mogłaby to być idealna okazja, by domknąć lata 90. czymś ważnym, i tym samym, postawić kropkę na dekadzie projektowego prosperity – jak się okazało ostatniej tak udanej w jego wykonaniu.
Nostalgiczna wycieczka trwa w Eiffelu w najlepsze
Słuchając Eiffela, ma się wrażenie, że Desplat cofnął się w czasie, gospodarując swój cenny kompozytorski czas gdzieś pomiędzy Malowanym welonem i Królową. A to dlatego, że ścieżka do filmu Martina Bourboulona to wypisz wymaluj bardzo wczesny, niemalże oldschoolowy Desplat. I tak jak Gustave Eiffel dokładał kolejne gotowe elementy do swojej konstrukcji, tak zaskakująco wiele elementów w muzyce Francuza nawiązuje do początków jego filmowej działalności.
Nie będziemy zatem zaskoczeni, słysząc otwierający rozdanie walc. Nieśmiertelny symbol szyku i zarzewie wątku miłosnego pojawia się w filmie kilkukrotnie. W przeszłości to walc definiował wiele kompozycji Desplata, takich jak Malowany welon czy Narodziny. Taniec nie służył jednak do modelowania tematów jako takich. W Malowanym welonie mamy przecież urzekający Kitty’s Theme, a w Ostrożnie pożądanie niezapomniany Falling Rain. Podobnie tutaj tematyka jest jasno nakreślona i rozpoczyna się na dobre w Gustave et Adrianne, czyli motywie miłosnym.
Część ilustracyjna, podpięta pod epokę i romans, zawdzięcza swą urodę Dziewczynie z perłą i wspomnianym już Narodzinom. Pokrewieństwo da się odczuć zarówno w doborze instrumentów, tempa jak i charakterystycznego pasażu (Amour Impossible), którym Desplat czarował dokładnie 20 lat temu w Colours in the Clouds. Choć w tym miejscu trzeba zaznaczyć, że kompozytor nie traci głowy na poczet muzycznej estetyki. Zamiast tego zaskakuje obezwładniającym fragmentem Le Concours, gdzie pianino na chwilę odziera tę schematyczną historię ze swojej miałkości. Tak na dobrą sprawę, to jeden z niewielu momentów, kiedy Desplat przejmuje stery, przypominając nam o swojej obecności. Le Concours rozbrzmiewa ponownie już na napisach końcowych, dając do zrozumienia, że napisana przez Francuza krótka melodia nie należy do przypadkowych.
Jako że w Eiffelu pozostajemy więźniami budżetowego podejścia, twórcy musieli znaleźć coś, co wzbudzi w nas pokorę przed rozmachem budownictwa i, co z nią idzie, lęk wysokości. I tutaj właściwie dojeżdżamy do kolejnego przystanku tej pełnej muzycznej nostalgii wycieczki. Motyw fizycznej pracy i sekwencja wznoszenia wieży to jednolita, mechaniczna pulsacja rodem z niedocenianego Proroka. Podobnie sam kreatywny proces tworzenia jej projektu nosi cechy minimalizmu z charakterystycznym stukotem (Gustave Dessine), jaki przewija się przez karierę maestro, a który mogliśmy usłyszeć bardzo wcześnie, bo już w Narodzinach.
Takie spoiwo pomiędzy dystyngowaną orkiestracją – nie zapominajmy o fletach – z minimalizmem dobrze robi i filmowi i ścieżce, zwłaszcza albumowej prezentacji. Naturalnie to stylowe małżeństwo rozkwita w Erection, odrobinę rzewnym finale i Une Tour Pour L’Eternite, czyli powtórzeniu melodii miłosnej. Ten tematyczny zabieg ma już na sam koniec zaakcentować, o czym tak naprawdę był Eiffel i gdzie szukać jego stawki.
Cała litania dźwiękowych nawiązań i muzycznych pocztówek udowadnia jedno. Desplat najlepiej czuje się w takiej właśnie oprawie, pełnej blichtru, romantycznie nakierowanych orkiestracji i opasłych smyczkach. Francuz zawsze wychodził obronną ręką z podobnych projektów. To od zawsze potwierdzało też jego artystyczną tożsamość. Wspomnijmy chociażby francuskie czy brytyjskie adaptacje; testy, które bezbłędnie zdawał przy okazji biografii Coco Chanel, adaptacji prozy Camille Claudel czy życiorysu króla Jerzego VI.
Czy dzisiaj ten sam warsztat i to samo atmosferyczne podejście wypchnięte rodem z bram Wersalu działa? Prawdopodobnie tak, jednak nie pozostawia podobnego, co paręnaście lat temu wrażenia. Mamy piękną, zniewalającą oprawę, która jeśli przebije się do naszej świadomości, to za sprawą takich cudownych utworów jak zmienne i ciągle zaskakujące słuchacza Greve i Le Concours. Desplat jakby podskórnie przeczuwał, że w zbliżającym się burzliwym okresie swojej kariery, bo tak można nazwać odrzucenie Barbie czy najkrótsze w jego dorobku wydawnictwo Asteroid City, powrót do domu dobrze mu zrobi. Tu zamyka się ze swoimi partyturami, próbując odkopać najlepsze kawałki, by zaraz potem wstrzyknąć ich najczystszą esencję w udanego muzycznie, bo jakżeby inaczej, Eiffela.