Sergio Leone powszechnie uznawany jest za ojca spaghetti westernu – człowieka, który z niszowych imitacji amerykańskich opowieści o Dzikim Zachodzie stworzył w zasadzie nowy gatunek filmowy. Zanim jednak reżyser Dobrego, złego i brzydkiego wkroczył na włoską, a następnie międzynarodową arenę, powstało kilka innych spaghetti westernów. Wśród tych dziś już mocno przykurzonych filmów należy wymienić zwłaszcza Duello nel Texas z 1963 roku. Z perspektywy czasu wyróżnia się jednym aspektem – był to pierwszy western zilustrowany przez Ennio Morricone. Mało zapadający w pamięć obraz Ricardo Blasco opowiada o weteranie wojny domowej w Meksyku, chcącym dokonać zemsty na bandytach, którzy zabili jego ojca i zrabowali rodzinny majątek.
Warto napisać, że w napisach początkowych przy pozycji „kompozytor” widnieje Dan Savio, a przy pozycji „dyrygent” Leo Nichols. W obydwu przypadkach jest to nikt inny, jak sam Morricone. Duello nel Texas było pierwszym z kilku tytułów, w przypadku których włoski kompozytor skorzystał z tych aliasów. W owym czasie używanie pseudonimów było powszechną praktyką, nie tylko wśród kompozytorów. Uważano, że przyjmowanie niewłoskich nazwisk zwiększało szanse na dystrybucję i sukces danego filmu poza granicami rodzimego kraju. W ramach ciekawostki wspomnę, że Morricone zaczerpnął Dan Savio od imienia przyjaciela swojej żony, natomiast ksywka Leo Nichols została zainspirowana imieniem Lea, które nosiła córka Bruno Nicolaia, jego przyjaciela, także kompozytora i dyrygenta.
Morricone otrzymał od producentów jasną dyrektywę – muzyka miała być wzorowana na hollywoodzkich ścieżkach dźwiękowych z westernów, zwłaszcza tych autorstwa Dmitrija Tiomkina. Takowe zalecenie nie było bezpodstawne, bowiem sam film Blasco był przede wszystkim niskobudżetową podróbką westernów zza Wielkiej Wody. Morricone nie ukrywał po latach, że przyjął tę ofertę głównie ze względów finansowych, ponieważ w owym czasie, będąc dopiero raczkującym w branży filmowej kompozytorem, nie mógł sobie pozwolić na wybrzydzanie. Niemniej udało mu się wprowadzić do muzyki kilka elementów, które będzie eksplorował w kolejnych obrazach spod znaku spaghetti westernu.
Tiomkinowska myśl obecna jest zwłaszcza w temacie przewodnim i bazującej na nim piosence otwierającej film. W niczym nie przypomina ona nowatorskich i bezkompromisowych czołówek z późniejszych spaghetti westernów Morricone, zwłaszcza tych wyreżyserowanych przez Sergio Leone. Jedynym wspólnym elementem wydaje się łatwy do zanucenia motyw. Trzeba przyznać, że melodia wiodąca, choć niezbyt wyszukana, całkiem wpada w ucho. W dużej mierze jest to zasługa charakterystycznej figury rytmicznej, na której zbudowana jest kompozycja. Wersję filmową, która zamyka oficjalny soundtrack, niezbyt udanie śpiewa Dickie Jones. Przygotowując się do niniejszego tekstu dotarłem do informacji, że pracował on głównie jako aktor i piosenkarz przy produkcjach klasy B. Po usłyszeniu jego głosu nie miałem wątpliwości, dlaczego nigdy nie przebił się do mainstreamu. Na płycie znajdziemy jeszcze tę samą piosenkę w wykonaniu Petera Tevisa, z którym Morricone nagrał wiele innych utworów (w tym Pastures of Plenty, na którego kanwie powstał później temat główny z Za garść dolarów). Muszę powiedzieć, że interpretacja Tevisa wypada dużo bardziej przekonująco, a dzięki odpowiednio niskiemu głosowi i charakterystycznej artykulacji – lepiej wpisuje w konwencję amerykańskiego westernu. Temat pojawia się podczas seansu także w wersji instrumentalnej.
Jak wspomniałem wcześniej, Duello nel Texas prezentuje zalążki niektórych pomysłów, które Morricone będzie rozwijał w kolejnych latach. Zacznijmy najpierw od motywu z 13. segmentu (materiał został podzielony na 18 niezatytułowanych kawałków oraz wspomniane dwie interpretacje piosenki). Jest to swoista zapowiedź późniejszych ilustracji westernowych pojedynków, choć sam utwór nie został w tym kontekście wykorzystany (ba, scenie finałowego starcia dwóch kowbojów nie towarzyszy żadna muzyka). Mamy tu bowiem wyniosłą melodię na trąbkę z charakterystyczną asystą smyczków i gitary – najpewniej była to inspiracja tiomkinowskim Deguello z Rio Bravo. Warto też przyjrzeć się scenie pokazu kabaretowego w salonie. Została okraszona oryginalnym utworem Morricone imitującym muzykę źródłową w formie diegetycznej, co też często miało miejsce w innych spaghetti westernach. Tutaj otrzymujemy humorystyczny motyw w stylu fiesty, na fortepian, gitarę oraz trąbkę. Ten ostatni instrument miejscami fałszuje – najpewniej nie było to intencjonalne, niemniej te nieczyste frazy paradoksalnie wpasowują się w charakter owego pokazu, sowicie zakrapianego wysokoprocentowym alkoholem. Kolejnymi elementami, które znalazły rozwinięcie chociażby w „trylogii dolarowej” Leone, są rzewne adagia (zwłaszcza na obój), solowa harmonijka, niskie partie fortepianu oraz werble służące za generatory suspensu, czy wreszcie galopujące smyczki w scenach konnych pościgów.
Ponadto soundtrack obfituje w kilka dodatkowych idei muzycznych – na przykład motyw liryczny, aranżowany najczęściej na gitarę lub waltornie. Zwraca też uwagę pokraczny temacik na flety z segmentu 17., ilustrujący nieliczne sceny o charakterze komicznym. Ten sam utwór, co ciekawe, kończy się doniosłym akcentem na solowe skrzypce i orkiestrę w iście hollywoodzkim stylu – rzecz praktycznie nie do pomyślenia w późniejszych spaghetti westernach. Muszę jednak przyznać, że pomimo całkiem niemałej bazy tematycznej, większość utworów nie robi szczególnego wrażenia, zwłaszcza mając w pamięci inne soundtracki włoskiego mistrza. Nawet wspomniany segment 13. prezentuje się względnie grzecznie, jak na tego typu utwór Morricone. Pomijając temat przewodni, który w stosunku do reszty dyskografii maestro wydaje się jakby wzięty z zupełnie innej bajki, proponowane idee muzyczne nieszczególnie porywają i są na swój sposób zachowawcze. Łatwo wyczuć pewną ostrożność. Nutkę nonszalancji i młodzieńczej werwy dostrzec można jedynie w muzyce suspensu, często agresywnej i kakofonicznej, wykorzystującej niekiedy bardzo funkcjonalny motyw fortepianowego ostinato.
Sergio Leone powiedział kiedyś, że nie cierpi muzyki z Duello nel Texas, nazywając ją „złym Tiomkinem”, z czym zresztą zgodził się sam Morricone. To oczywiście zbyt surowa ocena. Temat przewodni mimo wszystko może się podobać, a reszta materiału wcale nie odpycha ze względu na swoje odpowiednie zróżnicowanie i nakreśloną bazę tematyczną (nawet jeśli nieszczególnie zajmującą na dłuższą metę). Jeśli mówimy o westernowych pracach maestro, to statystycznemu miłośnikowi filmówki polecałbym mimo wszystko najpierw zacząć od jego późniejszych soundtracków. Myślę jednak, że fani twórczości włoskiego mistrza powinni przynajmniej na moment zatrzymać się przy tej muzyce. Wszak to pierwszy westernowy score Morricone, a wyszukiwanie elementów wspólnych i różnicujących z kolejnymi ścieżkami dźwiękowymi z tego podgatunku może sprawić całkiem sporo frajdy.