Nie należy do twórców najbardziej lubianych przez krytykę muzyki filmowej. Całkiem słusznie. Jego kariera to pasmo średniaków opartych na pokutujących w branży schematach. Mimo tego udało mu się stworzyć kilka prac, do których bez większego bólu można powracać. Przykład? Proszę bardzo – zeszłoroczne Pacific Rim. Czy jedną z takowych w dorobku Djawadiego okaże się Dracula Untold? Można mieć co do tego pewne wątpliwości.
W annałach historii nie zapisze się również debiut reżyserski Garyego Shore’a. Choć Dracula: Historia nieznana wstrzeliła się w moment tzw kinowego sezonu ogórkowego i zarobiła trzykrotnie więcej, aniżeli wynosił budżet, krytyka nie pozostawiła suchej nitki na genezie największej legendy Transylwanii. Zrealizowane z wielkim rozmachem widowisko niewiele nam może zaoferować od strony fabularnej – ot prostą historyjkę króla, który paktując się z diabłem otrzymuje potrzebną mu do walki siłę. Kręgosłupem dźwigającym tę produkcję wydaje się tylko i wyłącznie strona wizualna dopracowana aż do granic absurdu. Owszem, pewne ambicje w zaskarbianiu uwagi odbiorcy przejawia od czasu do czasu ścieżka dźwiękowa, ale ostatecznie ginie ona w gąszczu zajmujących przestrzeń efektów dźwiękowych.
Doświadczenie filmowe każe patrzeć na twór Djawadiego jako na pewnego rodzaju silikon wypełniający audytywne przestrzenie. Śmiałe porównanie, ale gdy weźmiemy na warsztat spotting, wtedy okazuje się, że większość pojawiających się w filmie fragmentów, to akcja lub naznaczony lekką nutką etniki underscore. Ciężko się temu dziwić, zwłaszcza, że film wydaje się niekończącym teledyskiem i festiwalem brutalnych starć. Próżno też szukać w nowej Draculi większych subtelności, głębszych emocji, czy chociażby zabiegu kompozycyjnego najwyższej próby – operowania ciszą. Film Shore’a jest wypełniony muzyką po brzegi, co ma swoje dobre, ale i złe strony. Cieszy fakt, że ścieżka dźwiękowa Djawadiego nie pozostaje do końca biernym tłem nastawionym na zlizywanie ran po brutalnym montażu i efektach dźwiękowych. Efektach zdolnych zagłuszyć nawet myśli operatora młota pneumatycznego. Wyprowadzana już na samym początku filmu tematyka daje o sobie znać i o dziwo potrafi zostać z nami jeszcze na trochę po zakończeniu seansu. Rzadka przypadłość u Djawadiego, ale trzeba docenić. Trochę gorzej wygląda przekładanie tegoż motywu na konstrukcję akcji. Wychowanek Zimmera daleki jest od koronkowej roboty w poszukiwaniu ciekawych rozwiązań aranżacyjnych. Od wielu lat częstuje nas tymi samymi oczywistościami, których wspólnym mianownikiem jest maksymalne zagęszczanie faktury kosztem jej finezyjności. Nie liczny więc na spektakularną, ładnie skomponowaną partyturę, ot chociażby jak z podobnego gatunkowo Van Helsinga. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tradycyjne „walenie w gary” nie tworzy przynajmniej alternatywnej rzeczywistości filmowej próbującej z iście desplatowskim animuszem podejść do mało frapującej opowiastki o Draculi. Nie tworzy też silnej więzi z odbiorcą, który po zakończonym seansie raczej nie będzie zaprzątał sobie głowy myślą, by zainwestować w album soundtrackowy. Redaktorski obowiązek / masochizm (niepotrzebne skreślić) zrobił jednak swoje i ostatecznie sięgnąłem po wydany nakładem Back Lot Music krążek. I jakie wrażenia?
Oddając się godzinnej refleksji nad tym elektroniczno-symfonicznym brzmieniem trudno o większą nudę. Owszem, forma wykonania budzi pretensję, bo ileż razy można powielać te same hollywoodzkie schematy? Nie jest to bynajmniej utyskiwanie zgorzkniałego i osłuchanego z gatunkiem malkontenta. Idę o zakład, że gdyby zmiksować ze sobą dwa tegoroczne średniaki, tudzież rzeczoną Drakulę z przykładowymi Pompejami, otrzymalibyśmy tzw. everyscore zdolny zaistnieć w dowolnej ilości filmów akcji osadzonych na tle historycznym. Nie jest to bynajmniej obelgą pod adresem obu kompozytorów. Ich prac słucha się z przymrużeniem oka, zdrowym dystansem, ale i niekiedy z wypiekami na twarzy.
Skojarzeń z Pompejami nie unikniemy już na starcie naszej przygody z soundtrackiem. Dwuminutowy, chóralno-orkiestrowy prolog, to wypisz wymaluj introdukcja ze ścieżki dźwiękowej Clintona Shortera. Szepczące (później wykrzykiwane) wokalne frazy składają się na główny temat tej kompozycji – dosyć efektowny i świetnie odnajdujący się w tym chłodnym, transylwańskim środowisku filmowym. Demoniczna przeszłość głównego bohatera krzyżuje się tu z tragiczną w skutkach decyzją, jaką podejmuje, by bronić swojego ludu. Niestety siła drzemiąca w tej melodii zdecydowanie przerasta jej późniejsze aranże. Szkoda, że Ramin Djawadi powraca do niej sporadycznie w takiej właśnie formie. Miast tego serwuje nam całą kanonadę ostinat i marszów. Właśnie ów pęd do zachowania motoryki – zamęczania nas rytmicznymi uderzeniami zanurzonymi w symbolicznej etnice – nierzadko zmusza kompozytora do biernego odtwarzania wrzuconego do temp tracku materiału. A takowym były prawdopodobnie ścieżki dźwiękowe do 300 i tym podobnych Immortalsów. The Brood, Vlad vs 1000 oraz Janissary Attack są tego żywym przykładem. Troszeczkę więcej ma do zaprezentowania utwór towarzyszący finalnej konfrontacji. The Silver Tent nieco śmielej angażuje główną tematykę. Dzięki temu w fakturze pojawia się demoniczny chór wprowadzający trochę więcej powagi. Szkoda, że takich utworów jest tu jak na lekarstwo. I tak oto coś, co powinno stanowić siłę nośną kompozycji jest niejako jej największą bolączką.
O wiele ciekawiej prezentuje się materiał muzyczny, gdzie występuje mroczny temat Draculi / Mistrza. Zaniżanie nastroju wycisza trochę ten rytmiczny cyrk i pozytywnie przekłada się na ogólny odbiór treści. Obok wspomnianego wyżej prologu, prawdziwą perełką w koronie wydaje się pod tym względem This Life and the Next ilustrujący proces przemiany Vlada. Troszkę mniej pompatyczne, ale za to dobrze odnajdujące się w ciężkim, zawiesistym klimacie obrazu są utwory korzystające pośrednio z głównej tematyki – Son of the Dragon oraz Son of the Devil. Ocieranie się o underscore w tym mrocznym wydaniu niekoniecznie musi się podobać. Przykład pierwszych czterech minut Broken Tooth świadczy o tym dobitnie. Dopóki na pierwszy plan nie wysuwa się chóralny marsz, muzyka Djawadiego jest tylko mało angażującym tłem.
Jako, że desperackie czyny głównego bohatera determinowane są bezpieczeństwem rodziny i swojego ludu, nie dziwne, że sporą przestrzeń (zwłaszcza w pierwszej połowie filmu) zajmuje lekko wycofana w tło liryka. Highlightem na krążku wydaje się naładowany emocjami utwór Eternal Love z ładnym żeńskim wokalem. Natomiast ciepłe rodzinne relacje tylko poprawnie odzwierciedlane są przez utwór Mirena. Dodanie do instrumentarium m.in. banjo tworzy coś na kształt pomostu pomiędzy miejscem rozgrywającej się akcji, a jednym z wątków filmu. Turecka inwazja, a nade wszystko postać sułtana Mehmeda, wprowadzają do partytury sporo etnicznego wydźwięku, który pozostanie w niej aż do finalnego pojedynku.
I cóż więcej dodać? Muzyczna wizytówka najnowszej Draculi nie zaskakuje. Nie zrywa kapci z nóg, nie fascynuje w większym stopniu, ale i nie przynosi wstydu komponującemu ją Raminowi Djawadiemu. W repertuarze gatunku można wyszczególnić szereg lepszych i bardziej pomysłowych partytur z Van Helsingiem na czele. Ot taka niezobowiązująca rozrywka do „zaliczenia” i szybkiego zapomnienia.