Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Doctor Strange in the Multiverse of Madness (Doktor Strange w multiwersum obłędu)

4,6
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-05-2022 r.

Na Elfmanie nie ciążył żaden obowiązek sięgania po motywy nakreślone przez Michaela Giacchino. Tym bardziej, że Multiwersum obłędu tworzone jest w zupełnie innym tonie niż pierwszy film, a sam główny bohater przeszedł dosyć długą drogę od czasu, kiedy zadebiutował na dużym ekranie. Mimo wszystko Elfman w kilku miejscach zacytował oryginalny temat, skrzętnie kryjąc go za fasadą monstrualnych brzmień i fantazyjnych aranży, za które odpowiadał Steve Bartek. Przy okazji nie omieszkał również odwołać się do motywu z piosenki otwierającej serial WandaVision oraz kilku innych melodii definiujących muzyczny świat Marvela. A wszystko to dopięte klamrą nowo powstałych tematów, które choć świetnie odnajdują się w orkiestracyjnym obłędzie muzycznej akcji, to trudno przypisać im jakiekolwiek inne właściwości. Można odnieść wrażenie, że bardziej aniżeli na melodycznym bogactwie, Danny Elfman skoncentrował się na budowaniu nastrojów i scalaniu ze sobą pozornie chaotycznych sekwencji. I tak naprawdę niewiele więcej mu pozostało, gdy wnikniemy głębiej w strukturę widowiska Sama Raimiego. Pędzącego na złamanie karku, notorycznie zmieniającego miejsce toczącej się akcji oraz bohaterów, a nade wszystko świadomego swojej groteskowej wymowy. Takie środowisko nie sprzyja budowaniu narracji, czy dłuższym refleksjom nad jakimś zjawiskiem lub bohaterem. Przypomina to więc sytuację w jakiej musiał się odnaleźć Alan Silvestri tworząc oprawy muzyczne do ostatnich dwóch części Avengersów.

W takiej sytuacji trudno sobie wyobrazić, aby wyrwana z filmowego kontekstu ilustracja przełożyła się na wciągający album soundtrackowy. Szczególnie, kiedy z dwugodzinnego materiału publikuje się prawie 80 minut muzyki wykorzystującej całe bogactwo orkiestrowo-chóralnego brzmienia. Wsłuchiwanie się w te podniosłe, ściśle powiązane z obrazem fragmenty jest na dłuższą metę męczące. Ale nawet i w takim zestawie można wyłowić kilka fragmentów, do których warto będzie częściej wracać.

Na pewno będą nimi otwierający album Multiverse of Madness oraz zamykająca film suita tematyczna w Main Titles. Uwagę przykują również niektóre utwory akcji, wśród których wymienić należy GargantosBattle Time czy Buying Time. Oniryczne granie w A Cup of Tea, któremu dosyć blisko do gitarowych pląsów Giacchino z pierwszego filmu, również wzbudzi zainteresowanie odbiorców. Jednakże najbardziej elektryzującym fragmentem tej kompozycji będzie wariacja na różne motywy z kanonu muzyki klasycznej słyszane w Lethal Symphonies. I choć na soundtracku same w sobie robią już niemałe wrażenie, to w kontekście filmowym, w jakim ten utwór wybrzmiewa, ociera się wręcz o ilustracyjny geniusz.

Szkoda, że zabrakło choćby namiastki tego geniuszu w całościowym ujęciu ścieżki dźwiękowej do Multiwersum obłędu. Niewątpliwie Danny Elfman wykonał kawał dobrej roboty opisując to, co dzieje się na ekranie. Aczkolwiek brakuje w tym wszystkim nutki przebojowości lub przynajmniej unikatowości w brzmieniu na tle innych, podobnych w wymowie prac amerykańskiego twórcy. Coś, co niejako definiowało pierwszego Doktora Strange’a tutaj zostało, dosadnie rzecz ujmując, rozmienione na drobne. Z tego też powodu chyba częściej sięgał będę jednak do muzyki napisanej przez Michaela Giacchino. Nie znaczy to jednocześnie, że nie widziałbym Elfmana w kolejnych projektach spod szyldu MCU. Widziałbym, ale może tym razem w jakiejś spokojniejszej fabule. Bez obłędu, szaleńczego tempa, demonów oraz wieloświatów? Pomarzyć zawsze można.

Kinowe uniwersum Marvela to pasmo większych i mniejszych sukcesów. Kevin Feige jest jednak świadom, że aby zbudować większą historie, trzeba zacząć od czegoś mniejszego. I jednym z takich właśnie projektów w całościowej wizji studia był film Doktor Strange eksponujący nieznane do tej pory kinomanom zakątki komiksowego świata Marvela. Umiarkowany sukces, z jakim spotkało się to widowisko, dał zielone światło do realizacji kolejnych historii. Nikt jednak nie przypuszczał, że kontynuacja Doktora Strange’a rodzić się będzie w tak wielkich bólach. Pierwsze informacje o powstaniu sequela pojawiły się zaraz po premierze widowiska Scotta Derricksona. Reżyser zdradził wówczas, że chciałby zaprezentować coś zupełnie nowego. Coś co balansowałoby na pograniczu widowiskowej akcji oraz kina grozy. Zanim jednak rozpoczęto prace na planie, doszło do kreatywnych tarć z szefostwem studia, efektem czego było odejście Derricksona z projektu. Na jego miejsce zaangażowano człowieka, który zarówno w grozie, jak i komiksowych ekranizacjach niejedno już zdziałał.

Sam Raimi, bo o nim tu mowa, stanął przed niełatwym zadaniem. Z jednej strony musiał wpasować się w komercyjną otoczkę, jaka spowija wszystkie obrazy sygnowane logotypami Marvela oraz Disneya. Z drugiej otrzymał na tyle dużo swobody, aby uczynić z drugiego Doktora Strange’a antytezę kina familijnego – pełną absurdów wyprawę do świata, gdzie heroizm staje w szranki z obłędem i żądzą władzy. A to dopiero początek fascynującej wyprawy przez to dziwaczne multiwersum. Obraz Raimiego nie dorabia sztucznej ideologii do wątków jakie podejmuje. Jest świadom kiczu, jaki wylewa się z każdej sekwencji oscylującej wokół tematyki wieloświatów, a specyficzny sposób realizacji przypominający kultową serię grozy Martwe zło tylko potwierdza pojawiającą się zewsząd groteskę. Mimo wszystko nie sposób przejść obojętnie wobec faktu, że nowy Strange emanuje brutalnością i dosadnością niespotykaną dotąd w produkcjach Marvela. Czy osłabi to wyniki finansowe studia? Wątpię.

Kiedy pojawiły się pierwsze informacje o planowanym sequelu, chyba mało który miłośnik muzyki filmowej wyobrażał sobie, że u boku Derricksona stanie ktoś inny aniżeli Michael Giacchino. Niemniej informacja o rezygnacji tego reżysera i angażu na jego miejsce Sama Raimiego otworzyło szerokie pole do spekulacji odnośnie ewentualnego następstwa. Tak naprawdę liczyły się tylko dwa nazwiska: Danny Elfman oraz Christopher Young – obaj kompozytorzy mieli do czynienia zarówno z kinem grozy jak i superhero chociażby przy okazji pierwszych trzech kinowych filmów o Spider-Manie. Biorąc pod uwagę na jakim etapie kariery jest obecnie Young, wybór okazał się oczywisty. Zadanie przed jakim stanął Danny Elfman nie należało do najłatwiejszych, ale czas, jaki otrzymał na realizację przez wzgląd na przełożenie premiery o ponad rok, dawał komfort dokładnego „wgryzienia” się w materiał filmowy. Biorąc pod uwagę że nawet pod presją czasu radził on sobie całkiem nieźle (przykład Czasu Ultrona), od Multiwersum obłędu można było oczekiwać czegoś więcej aniżeli dobrze funkcjonującej w obrazie ilustracji. Czy nadzieje te zostały spełnione?

Jeżeli swoje wrażenia opierać będziemy tylko i wyłącznie na doświadczeniu filmowym, to można zgodzić się, że Elfman spełnił pokładane w nim nadzieje. Muzyka jaką stworzył szczelnie wypełniła niemalże każdy kadr tego przedziwnego widowiska, w oczywisty sposób wzmacniając jego przekaz. Tym akceleratorem jest potężna, przemawiająca patetycznymi frazami orkiestra oraz epicki chór nadający tej kompozycji iście apokaliptycznego wydźwięku. Trzeba przyznać, że robi to olbrzymie wrażenie w połączeniu ze scenami, gdzie bohaterowie używają swoich niszczycielskich mocy, a nad wszystkim unosi się demoniczny zapach siarki. Nie jest to jednak nic nowego w wykonaniu Elfmana. Kiedy sięgniemy pamięcią wstecz i przypomnimy sobie partytury tworzone u boku Tima Burtona, czy chociażby historię współpracy Danny’ego z Samem Raimim, wtedy dojdziemy do wniosku, że amerykański kompozytor po prostu zrobił swoje. A co z tematyczną spuścizną Doktora Strange’a?

Najnowsze recenzje

Komentarze