Na Elfmanie nie ciążył żaden obowiązek sięgania po motywy nakreślone przez Michaela Giacchino. Tym bardziej, że Multiwersum obłędu tworzone jest w zupełnie innym tonie niż pierwszy film, a sam główny bohater przeszedł dosyć długą drogę od czasu, kiedy zadebiutował na dużym ekranie. Mimo wszystko Elfman w kilku miejscach zacytował oryginalny temat, skrzętnie kryjąc go za fasadą monstrualnych brzmień i fantazyjnych aranży, za które odpowiadał Steve Bartek. Przy okazji nie omieszkał również odwołać się do motywu z piosenki otwierającej serial WandaVision oraz kilku innych melodii definiujących muzyczny świat Marvela. A wszystko to dopięte klamrą nowo powstałych tematów, które choć świetnie odnajdują się w orkiestracyjnym obłędzie muzycznej akcji, to trudno przypisać im jakiekolwiek inne właściwości. Można odnieść wrażenie, że bardziej aniżeli na melodycznym bogactwie, Danny Elfman skoncentrował się na budowaniu nastrojów i scalaniu ze sobą pozornie chaotycznych sekwencji. I tak naprawdę niewiele więcej mu pozostało, gdy wnikniemy głębiej w strukturę widowiska Sama Raimiego. Pędzącego na złamanie karku, notorycznie zmieniającego miejsce toczącej się akcji oraz bohaterów, a nade wszystko świadomego swojej groteskowej wymowy. Takie środowisko nie sprzyja budowaniu narracji, czy dłuższym refleksjom nad jakimś zjawiskiem lub bohaterem. Przypomina to więc sytuację w jakiej musiał się odnaleźć Alan Silvestri tworząc oprawy muzyczne do ostatnich dwóch części Avengersów.
W takiej sytuacji trudno sobie wyobrazić, aby wyrwana z filmowego kontekstu ilustracja przełożyła się na wciągający album soundtrackowy. Szczególnie, kiedy z dwugodzinnego materiału publikuje się prawie 80 minut muzyki wykorzystującej całe bogactwo orkiestrowo-chóralnego brzmienia. Wsłuchiwanie się w te podniosłe, ściśle powiązane z obrazem fragmenty jest na dłuższą metę męczące. Ale nawet i w takim zestawie można wyłowić kilka fragmentów, do których warto będzie częściej wracać.
Na pewno będą nimi otwierający album Multiverse of Madness oraz zamykająca film suita tematyczna w Main Titles. Uwagę przykują również niektóre utwory akcji, wśród których wymienić należy Gargantos, Battle Time czy Buying Time. Oniryczne granie w A Cup of Tea, któremu dosyć blisko do gitarowych pląsów Giacchino z pierwszego filmu, również wzbudzi zainteresowanie odbiorców. Jednakże najbardziej elektryzującym fragmentem tej kompozycji będzie wariacja na różne motywy z kanonu muzyki klasycznej słyszane w Lethal Symphonies. I choć na soundtracku same w sobie robią już niemałe wrażenie, to w kontekście filmowym, w jakim ten utwór wybrzmiewa, ociera się wręcz o ilustracyjny geniusz.
Szkoda, że zabrakło choćby namiastki tego geniuszu w całościowym ujęciu ścieżki dźwiękowej do Multiwersum obłędu. Niewątpliwie Danny Elfman wykonał kawał dobrej roboty opisując to, co dzieje się na ekranie. Aczkolwiek brakuje w tym wszystkim nutki przebojowości lub przynajmniej unikatowości w brzmieniu na tle innych, podobnych w wymowie prac amerykańskiego twórcy. Coś, co niejako definiowało pierwszego Doktora Strange’a tutaj zostało, dosadnie rzecz ujmując, rozmienione na drobne. Z tego też powodu chyba częściej sięgał będę jednak do muzyki napisanej przez Michaela Giacchino. Nie znaczy to jednocześnie, że nie widziałbym Elfmana w kolejnych projektach spod szyldu MCU. Widziałbym, ale może tym razem w jakiejś spokojniejszej fabule. Bez obłędu, szaleńczego tempa, demonów oraz wieloświatów? Pomarzyć zawsze można.