Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
The Newton Brothers

Doctor Sleep (Doktor Sen)

(2019)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-11-2019 r.

Któż nie zna Lśnienia w reżyserii Stanleya Kubricka? Można zaryzykować stwierdzenie, że sława filmu prześcignęła popularność literackiego pierwowzoru, choć entuzjaści powieści Stephena Kinga mogą kręcić nosem na pewne odstępstwa jakich dopuszczono się w filmowej adaptacji. Z perspektywy minionych niemalże czterech dekad wydaje się to mało istotne, choć z punktu widzenia twórcy zmagającego się z przygotowaniem sequela – a i owszem. Kiedy w roku 2013 na rynku pojawiła się powieść Doktor Sen stanowiąca bezpośrednią kontynuację książkowego Lśnienia, wiadomym było, że prędzej czy później padnie propozycja ekranizacji. Studio Warner Bros. musiało stąpać ostrożnie. Z jednej strony mogli bowiem liczyć na cenną pomoc samego pisarza, z drugiej trzeba było zarzucić pomost pomiędzy nową historią, a filmowym dziełem Kubricka. Zadaniem tym obarczono jednego z największych specjalistów w kinie grozy, Mike’a Flanagana. Balansując pomiędzy wyznaczonymi granicami, stworzył film, który w większej mierze satysfakcjonuje. Z miejsca zaznaczę, że pierwowzoru książkowego nie miałem okazji poznać, zatem moje wrażenia opieram tylko i wyłącznie na doświadczeniu filmowym. Doświadczeniu dosyć skomplikowanym, bo targającym odbiorcę pomiędzy umiarkowanym zachwytem, a znużeniem długością tego dzieła. Doktor Sen z pewnością broni się niewybrednymi kreacjami aktorskimi. Zdjęcia również próbują nawiązać do stylistyki uprawianej przed laty przez Kubricka. Ale sposób prowadzenia narracji może budzić pewne obiekcje. W sumie nie powinien, kiedy weźmiemy pod uwagę, że twórcy próbowali pogodzić współczesne standardy kina grozy ze specyficznym stylem Stanleya… Cóż, polaryzację odbiorców idealnie podsumowują wyniki box office, którym daleko do satysfakcjonujących.



Kiedy ogłoszono realizację tego projektu i kierującego nim reżysera, jedno można było obstawiać w ciemno. Mianowicie to, komu przypadnie stworzenie ścieżki dźwiękowej. Od lat bowiem Flanagan znany jest ze współpracy z artystycznym duetem o enigmatycznej nazwie The Newton Brothers. O efektach tej współpracy trudno cokolwiek powiedzieć poza tym, że dobrze się ma i jest całkiem owocna. Po każdym seansie podpisanym ich nazwiskiem króluje co prawda przeświadczenie o tym, że ilustracja muzyczna sprawdzała się należycie. Ale kwestii ewentualnego obcowania z takim materiałem w domowym zaciszu raczej nie będziemy brali pod uwagę. Nie zrozumcie mnie źle. Andy Grush i Taylor Newton Stewart doskonale sprawdzają się w swojej niszy. Kino grozy i towarzyszące mu techniki ilustracyjne opanowali niemalże do perfekcji. Tak dobrze, że tworzone przez nich ścieżki dźwiękowe nie sięgają ambicją dalej aniżeli sceny, pod które są podkładane. Czy szumnie zapowiadany powrót do literackiego świata Stephena Kinga wyzwolił kompozytorski duet z ciasnych szpon funkcjonalnego grania?



Raczej nie. A szkoda, bo kiedy przypomnimy sobie odgórną koncepcję, jaka przyświecała ścieżce dźwiękowej do Lśnienia, to uderzyć może brak pewnej konsekwencji w budowaniu nastrojów. Oparta w głównej mierze na muzyce poważnej, ilustracja, zastąpiona zostaje innego rodzaju klasyką – sztampowego umuzycznienia scen grozy. Owszem, taką decyzję można tłumaczyć innymi realiami, w jakich rozgrywa się akcja, choć główny bohater oraz jego niezwykły dar pozostają w dalszej mierze te same. Te same pozostają również przynajmniej umowne założenia opierania oprawy muzycznej na kontrapunktach. Muzyka na ogół jest głośna i nie zawsze podporządkowana nastrojom panującym w danej scenie. I aby pewnym nawiązaniom stało się zadość, już na wstępie raczeni jesteśmy minorowym aranżem Dies Irae stanowiącym niejako temat przewodni Lśnienia. Po tym krótkim nawiązaniu przechodzimy już do rzeczy. Mianowicie do szczelnego wypełniania filmowej przestrzeni materią muzyczną. Materią dosyć plastyczną i transparentną jeżeli weźmiemy pod uwagę gatunkowe standardy. Choć nie ukrywam, że na pewien sposób intrygującą.



Chciałoby się w tym miejscu napisać, że bracia Newton dają filmowi Flanagana przynajmniej substytut tego, co analogiczna, nieoryginalna przecież, ilustracja od Lśnienia. Niestety śledząc kolejne etapy rozwoju wydarzeń coraz bardziej przekonujemy się, że kompozytorski duet nie ma ambicji kierowania wyobraźnią odbiorcy. Ogranicza się tylko do punktowania bardziej znaczących momentów widowiska, czyli elementu grozy oraz okazjonalnych fragmentów o większym ładunku emocjonalnym. Nad wszystkimi tym czuwa specyficzny temat, albo raczej nić aranżacyjna łącząca ze sobą lwią część filmu. Ową nicią jest pulsujący bit, przypominający bicie serca. Identyfikowany z paranormalnymi zdolnościami bohaterów oraz ich antagonistów wyrasta na przestrzeniach, gdzie króluje suspens. Powstała w ten sposób kompozycja wsparta orkiestrowo-elektronicznym mariażem po prostu robi swoje. Czasami swoją agresywną wymową wyrwie odbiorcę z letargu, ale na ogół nie frapuje w większym stopniu. Po prostu wybrzmiewa i odchodzi w zapomnienie. Fakt, tutaj ma prawo intrygować wspomniany wcześniej bit, który nadaje scenom specyficzny rytm / dynamikę. Tak samo zresztą, jak nieliczne fragmenty okraszone substytutem chóralno-wokalnym. Nie będzie to jednak na tyle porażające doświadczenie, aby po zakończonym seansie wzbudzić chęć sięgnięcia po album soundtrackowy.


Całe szczęście, bo odpowiedzialna za publikację soundtracku wytwórnia WaterTower Music ma wyraźny problem ze znalezieniem złotego środka pomiędzy potrzebami odbiorców, a estetyką proponowanych słuchowisk. Tyczy się to głównie gatunku grozy, w ramach którego po raz kolejny dostajemy trudny do przebrnięcia album, oferujący niemalże kompletna partyturę. Półtoragodzinne prześlizgiwanie się przez atonalne kawałki upstrzone gwałtownymi zrywami orkiestry, zabiegami typu jump scare i snującymi się, minorowymi teksturami, to wdzięczny materiał do intelektualnego umartwiania się. I nie wiem, czy mam tutaj dziękować wydawcom, że oszczędzili nam dodatkowych kilkudziesięciu minut pulsujących bitów w wersji solo, które szczelnie i bez większej potrzeby wypełniały Doktora. Proponowany przez wydawców materiał, to po prostu ciężkostrawne słuchowisko.

Odsiewając cała masę ilustracyjnych zapychaczy da się jednak wyszczególnić pojedyncze momenty, które jakkolwiek zainteresują odbiorcę. Na pewno nie będą nimi ilustracje scen akcji, a już tym bardziej muzyka towarzysząca finalnej konfrontacji. Nie ma w niej nic, czego nie moglibyśmy usłyszeć w setkach analogicznych produkcji. O wiele większą kreatywnością wykazują się kawałki, które ścielą grunt pod dynamiczne sekwencje. Szczególnie te, które sięgają po tematykę poprzedniego filmu, czyli wspomniany wcześniej prolog oraz utwór towarzyszący scenie powrotu do hotelu Overlook. Na upartego do kategorii „całkiem znośnych” można zaliczyć również wszelkiego rodzaju wynurzenia liryczne, których w kompozycji braci Newton nie uświadczymy zbyt wiele. Głównie na początku albumu i na jego końcu. Nie liczmy jednak na żadne zapadające w pamięć melodie, czy chociażby wyciskającą łzy z oczu, warstwę emocjonalną. Jest to produkt uszyty na miarę filmowych kadrów. Szorstkich i dosadnych.



Z tego też powodu raczej skłaniałbym się ku twierdzeniu, że po soundtrack do filmu Doktor Sen po prostu nie warto sięgać. To zwyczajna strata czasu nawet dla miłośnika gatunkowej grozy w muzyce. Nie dość, że nic nowego tu nie uświadczymy, to istnieje poważne ryzyko, że ową batalię z funkcjonalną tapetą zakończymy przedwcześnie. Lepiej chyba poprzestać na filmowym seansie, który upływa pod znakiem rzetelnie opowiedzianej i świetnie zagranej historii.

Najnowsze recenzje

Komentarze