Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Antonio Pinto

Diego Maradona (Diego)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 05-11-2019 r.

Nieodłącznym elementem piłkarskich sporów jest debatowanie, kto jest najlepszym piłkarzem w historii. Argumenty zawsze same cisną się na usta – ten, kto strzelił najwięcej bramek; ten, który zdobył najwięcej trofeów, rzadziej zawodnik o największej ilości boiskowych występów. I choć giełda przytaczanych nazwisk może nie mieć końca, jest jedno nazwisko, które elektryzuje w zupełnie inny sposób od reszty. To Diego Armando Maradona. Nazywany pół-bogiem Argentyńczyk mógł swoim talentem obdzielić wszystkich kolegów z drużyny, a i tak każdy z osobna byłby groźny dla przeciwnika. Mistrz świata, który w równym stopniu podwyższał tętno kibiców na boisku jak i poza nim. To o nim zdecydował się nakręcić film Asif Kapadia, kończąc tym samym dokumentalny tryptyk. Całość przekazał w kompozytorskie ręce Antonio Pinto.

Diego to ostatni rozdział dokumentalnej biografii, jaką Kapadia rozpoczął opowieścią o Amy Winehouse, a rozwinął historią Ayrtona Senny. Tym razem jego bohater ciągle żyje, co naturalnie pozwala reżyserowi pokierować reżyserią w odrobinę inną stronę. Kapadia zaczyna spektakularnym transferem Argentyńczyka z Barcelony do Napoli i na Neapolu skupia swoje wszelkie filmowe poczynania. Mamy więc rok 1984. Maradona to nowy nabytek klubu. Jest uznawany za złote dziecko swojej generacji. Ma odmienić jego oblicze, tchnąć ducha w zespół i zanieść go na sam szczyt. W międzyczasie Diego zaczyna żyć Neapolem, a Neapol zaczyna oddychać Maradoną. Kto nie zna tego futbolowego epizodu, powinien być usatysfakcjonowany. Używając zlepek dokumentów, archiwalnych filmów oraz wywiadów, Kapadia tworzy narracyjny kolarz. Tym razem bierze na warsztat, moim zdaniem, najciekawszą historię. Mało tego, reżyser, kreśli wyraźną linię pomiędzy Diego i Maradoną, sugerując dwie osobne postacie – pierwsza, to zagubiony i naiwny chłopiec z ubogiej prowincji Buenos Aires, druga, to destrukcyjny celebryta zachowujący kontrolę jedynie na boisku.

Przyglądający się tej narracji z kompozytorskiego stołka, Pinto ma wolną rękę. Sam przecież jest Brazylijczykiem. W obliczu ścieżki, którego bohaterem jest wybitny argentyński piłkarz, cały projekt nabiera dla niego ukrytego, subtelnego kontekstu. I kiedy w Sennie, Pinto mierzył się z własną historią, ilustrując losy rodaka, tutaj przewrotnie za podmiot dostaje kogoś na kształt mitycznego antagonisty. Bo Maradona to drugie ogniwo dawnego futbolowego świata – pierwszym jest oczywiście Pele. Jak i czy te sportowe dywagacje odnajdują odzwierciedlenie w muzyce twórcy Miasto Boga?

Przede wszystkim Pinto czuje się w tym projekcie nadzwyczaj komfortowo. Nie specjalnie eksperymentuje. Nie szuka też nowych rozwiązań. Jego język muzyczny to odzwierciedlenie kultury i instrumentarium Ameryki Południowej. Paletę, którą serwował nam przy licznych projektach, takich jak Miasto Boga uzupełnia tutaj jedynie elektroniką. Chce jak najlepiej oddać boiskowego ducha tej dekady i tempo piłkarskiej rozgrywki. Używa jej, na przykład, podczas morderczego półfinału z Włochami w 1990 roku, uwiecznionego w utworze Itala Vs Maradona’s Argentina. Innym razem, wprowadza elektronikę w momentach, kiedy Maradona rozpoczyna jeden ze swoich piłkarskich rajdów. Wówczas akcje przypominają symulator futbolu, w którym uzbrojony w dodatkowe umiejętności piłkarz mija przeciwników z dziecięcą łatwością. Elektroniczny wyróżnik ma podkreślać wyjątkowość Argentyńczyka w boiskowych poczynaniach oraz podsycać boski pierwiastek, jaki często mu przypisywano.

To co wyróżnia Diego od innych prac Pinto, to tempo, które tutaj jest wprost zawrotne. A to za sprawą zwartej i wpadającej w ucho melodii przewodniej. Kompozytor praktycznie używa jej przy każdej możliwej okazji, zawsze w odrobinę innej instrumentalnej aranżacji. Ten rwący fragment to połączenie skrzypiec, gitary, klaskaczy i nieinwazyjnego syntezatora. Raz brzmi on bardzo “lokalnie” i festiwalowo jak w entuzjastycznym Maradona’s Victory. Przy innej okazji brzmi refleksyjnie jak w San Diego Maradona. I gdy już zbieramy się, by przyklasnąć Pinto za świetnie wykonaną pracę w materii tematycznej, doznajemy prawdziwego szoku, który teoretycznie nie powinien mieć miejsca przy tak nośnej produkcji jaką jest Diego. To co przepełnia nasz album i jest jego motorem napędowym, okazuje się w istocie przepisaną końcową suitą ze Snitch – dziś zapomnianego akcyjniaka z Dwightem Johnsonem w roli głównej. Przewrotność polega na tym, że aż do zabrania się za ten tekst nie utożsamiałem Diego z żadnym innym soundtrackiem w dorobku Brazylijczyka. Jasne, jego muzyczna etykieta zapalała parę lampek z przeszłości – takich jak, co zrozumiałe, Senna – ale aż takiej wolty nie można było przewidzieć.

O dziwo bazowanie na Snitch w tym w przypadku wydaje się zaskakująco dobrym pomysłem. Tamten soundtrack był niewypałem na kompozytorskiej mapie Pinto. Gorzej, był chyba najsłabszym projektem sygnowanym nazwiskiem Brazylijczyka. Tym lepiej, że najjaśniejszy fragment tego dzieła otrzymał drugą szansę i może posłużyć twórcom Diego kilka lat później. Taki muzyczny recykling na pewno wydaje się być zabiegiem kontrowersyjnym, pachnącym autoplagiatem. Pinto musiał sobie zadać pytanie – czy dawny, doskonały, przecież, temat ma zginąć w odmętach przeciętniaków, tak jak film, czy lepiej go wyłuskać, dając nowe życie. Odpowiedź nasuwa się sama.

A zatem nowy, stary temat pojawia się na albumie w kilkunastu różnych odsłonach, torując kompozytorowi drogę do pisania w swoim niepodrabialnym stylu. Pinto rozpisuje go na kilkanaście wariantów, zgrabnie gospodarując filmową przestrzeń. Warto przytoczyć poruszającą sekwencje zbudowaną na gitarze, kiedy Diego powraca do dzieciństwa i w czarno-białych ujęciach opowiada o swojej rodzinie. Pinto łapie w tym miejscu kontekst i przedstawia temat w swej najbardziej lirycznej i minimalnej wersji. Wraz z postępowaniem kariery Maradony, kolejnymi sukcesami i rosnącą sławą, melodia staje się coraz bogatsza aż do Escudeto and Maradona, czyli ligowego pucharu Napoli.

Innym muzycznym rozdziałem Diego jest schyłek jego kariery, kiedy do głosu dochodzą skandale obyczajowe, narkotyki i coraz gorsza reputacja w oczach kibiców Napoli. To czas, gdy Pinto rezygnuje z eksploatowania przewodniej melodii. Zastępuje ją klimatyczną aurą opartą na pianinie i portugalskim cavaquinhos. W tej finalnej odsłonie ścieżki, wraca do fundamentów swojej twórczości, a zatem rabeci w towarzystwie perkusjonalii. Partytura staje się duszna, powolna i niepokojąca, jak w The Maradona Investigation. I choć ta część nie jest atrakcyjna dla ucha, w dokumencie sprawdza się dobrze, a na albumie pozwala odetchnąć od zawirowań związanych z interpretacją twórczości Brazylijczyka.

Czego nie da się odmówić Diego, to kontakt, jaki łapie z widzem. Muzyki ilustracyjnej jest dużo, jest obecna i nie irytuje powtarzalnością. Pinto ma pomysł, jak przedstawić tą niezwykłą historię. Skłania się wobec dynamiki, burzliwego charakteru gwiazdy futbolu. Nie zapomina przy tym, że Maradona był sportowcem z krwi i kości, takim który odnosi sukcesy, ale również popełnia błędy. Ciekawa ilustracja.

Najnowsze recenzje

Komentarze