Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Theodore Shapiro

Destroyer

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-04-2019 r.

Wśród filmów z roku 2018, które zrobiły na mnie spore wrażenie jest obraz zatytułowany enigmatycznie Destroyer. Historia pewnej policjantki, która z wielkim mozołem odbija się od dna, od samego początku angażuję uwagę widza. Nie tylko genialną kreacją Nicole Kidman, ale i subtelnie dawkowaną treścią rzucającą kolejne porcje światła na dramatyczne wydarzenia z przeszłości filmowej bohaterki, Erin Bell. Jej toksyczne relacje z córką, bezkompromisowy styl bycia i skrajne wyniszczenie psychofizyczne, to tylko tło do kryminalnych zagadnień, jakie poruszane są w obrazie amerykańskiej reżyserki, Karyn Kusama. I choć w przeszłości takowej pojawiają się obrazy co najmniej wątpliwe, to jednak Destroyer jawi się, jako jeden z ciekawszych obrazów Kusamy. Nie bez znaczenia jest tutaj eksponowany wątek silnej, kobiecej osobowości oraz scenariusz, za którym stoi Phil Hay – prywatnie mąż Amerykanki, współpracujący z nią od czasów jej filmowych debiutów. Szkoda tylko, że mimo względnie dobrych opinii krytyków, film Destroyer okazał się finansową klapą uderzającą w przyszłe projekty tego nietypowego duetu.

Wertując filmografię Kusamy można odnieść wrażenie, że kreatywny duet nie miałby tak dużej siły oddziaływania na odbiorcę, gdyby nie warstwa muzyczna tworzona przez zaufanego i sprawdzonego od lat kompozytora. Theodore Shapiro jest wśród miłośników muzyki filmowej postacią co najmniej zastanawiającą. Młody twórca, który kilkanaście lat temu wypłynął dzięki niszowym projektom, ostatnio coraz śmielej poczyna sobie w branży. Abstrahując od głośnych produkcji, do których powstawała zazwyczaj ugrzeczniona muzyka, uwagę koncentrują budżetowe, oderwane od mainstreamu angaże, które w sposób dobitny eksponują eksperymentatorskie podejście tegoż kompozytora. A wśród wielu osób z którymi on współpracuje, jedną z najbardziej wpływowych jest postać Karyn Kusamy. Artystyczna kooperacja nawiązana jeszcze w czasach debiutu Amerykanki (film Zbuntowana) przełożyła się na wiele późniejszych, wspólnych projektów, wśród których Destroyer jawi się, jako jedno z najbardziej intrygujących. Tak przynajmniej sugerowała cała otoczka spowijająca proces produkcji. Wszak na wstępie określania języka muzycznego, kompozytor stworzyć miał hybrydę tradycji z nowoczesnością. Punktem wyjścia okazały się doskonale korelujące z narkotyczno-delirycznym stanem głównej bohaterki, partie smyczkowe. Szarpane, odarte z lirycznego piękna mogły swobodnie wkroczyć w bardziej dosadne, elektroniczne brzmienia. I tutaj pojawia się najbardziej nietypowy dla Shaapiro, element oprawy muzycznej. Szorstkie, mroczne tekstury nieraz przypominać mogą utwory nieodżałowanego, islandzkiego kompozytora, Johanna Johannssona. Jednakże w przeciwieństwie do tego artysty, Shapiro postawił jednak na pewną melodyczną treść, która identyfikuje ścieżkę dźwiękową z główną bohaterką i jej dramatem. Nie bez znaczenia wydaje się również forma i całe to eksperymentatorskie zaplecze. Jak sam kompozytor wspomina w jednym z wywiadów udzielonych po premierze filmu, praca nad Destroyer popychała go do granic jego możliwości twórczych. To właśnie wtedy, kiedy dochodził do przysłowiowej ściany, pojawiała się Karyn motywująca kompozytora do kolejnego przełamywania schematów. Mimo względnej swobody, Shapiro został zobligowany do wyjścia ze swojej strefy komfortu, by zaproponować filmowemu Destroyer coś unikatowego w warstwie brzmieniowej. A jak to wszystko wyszło w praktyce?

Muszę przyznać, że swoją przygodę z tą muzyką zacząłem do albumu soundtrackowego. Brak dystrybucji filmu w naszym kraju na pewno nie pomógł w szybkim skonfrontowaniu soundtracku z obrazem. I może dokładne osłuchanie się z treścią słuchowiska przesądziło o małym rozczarowaniu, jakie przeżyłem, kiedy dane mi było w końcu zapoznać się z filmem Destroyer. Muzyka amaerykańskeigo kompozytora – tak wyraźna, charakterna i bogata w treść – w konfrontacji z obrazem okazała się tylko niezobowiązującym tłem. Dawkowana na samym początku dosyć uważnie i subtelnie jako element uzupełniający licznie pojawiające się piosenki, później staje się po prostu narzędziem w służbie budowania klimatu. Szczelne wypełnianie przestrzeni przy jednoczesnym, dosyć zachowawczym miksie jest chyba najgorszym co mogło spotkać tę ścieżkę dźwiękową. Zacierając granicę pomiędzy dramaturgiczną podporą dla głównej bohaterki, a zwykłym sound designerstwem, zniszczono już u podstaw idee tego pieczołowicie opracowywanego, muzycznego świata. Ścieżka dźwiękowa przyjmuje więc rolę niezobowiązującego tła. Dyktującego co prawda nastrój i dynamikę w niektórych scenach akcji, ale odcinając się przy tym od popadającej w coraz większy obłęd, głównej bohaterki. Być może rozwiązaniem byłoby tu przerzucenie ciężaru opowiadania w dźwiękowym miksie na muzykę, co doskonale sprawdziło się w finalnych aktach thrillera. A może najlepiej przysłużyłaby się temu obrazowi po prostu zwykła zachowawczość i umiejętne punktowanie wybranych scen? Faktem jest, że produkt finalny nie zrywa przysłowiowych kapci z nóg odbiorcy.


Nie wróżąc wielkiego zainteresowania potencjalnym soundtrackiem, Lakeshore Records już na wstępie postanowiło wydać go tylko w formie elektronicznej. Dopiero kilka miesięcy później, głównie dzięki silnemu lobby rynkowemu, nakładem innego labela ukazał się limitowany winyl z dokładnie taką samą zawartością, co w wersji regularnej. A trzeba przyznać, że treść takowej jest dosyć optymalnie skrojona na potrzeby statystycznego odbiorcy. Przez 46-minutowe słuchowisko zamknięte w osiemnastu wybranych fragmentach, przechodzi się bez większego bólu, a nawet z lekką nutką fascynacji. Głównie pod adresem podejmowanych przez kompozytora środków i dosyć nietypowej dla niego stylistyki balansującej pomiędzy elektronicznymi fascynacjami Cliffa Martineza a orkiestracyjnym geniuszem i wyobraźnią Johanna Johannssona oraz Jonny’ego Greenwooda.



I już pierwsze nuty, jakie wybrzmiewają na tym wirtualnym albumie zwiastują ciężą w treści muzykę, ale fascynującą stylistyką oraz wykonawstwem. Kompozycja brylująca pomiędzy sound designerstwem, a wirtuozerią smyczkową nie daje większych powodów do nudy, choć w ramach eksponowania kolejnych aranży tematu głównej bohaterki można poczuć względny brak pomysłu na rozwinięcie tej prostej aż do bólu melodii. Czteronutowy, minorowy motyw zaliczyłbym do najprostszych w dorobku Shapiro i takie też wydaje się wykonawstwo – najczęściej w ramach samplowanych wiolonczel lub odpowiednio zaprogramowanych linii basowych. Największe fajerwerki dzieją się jednak w warstwie orkiestracyjnej, a ściślej rzecz ujmując w sposobie wykorzystania najbardziej aktywnych instrumentów – solowych skrzypiec. Piskliwe, często dysonujące dźwięki idealnie wtapiają się w ponurą panoramę snującej się w tle elektroniki i przetworzonych, ambientowych gitar. Zaletą tego zestawu jest z jednej strony ciekawa paleta brzmień, a z drugiej względnie krótki czas trwania konkretnych kawałków. Każdy kolejny daje przedsmak pewnej muzycznej idei, ale na dokończenie takowej trzeba chwilę poczekać. Dopiero mniej więcej w połowie albumu następuje kumulacja wrażeń i powolny spadek zainteresowania treścią. Warto przeczekać chwilę lekkiego znużenia, ponieważ trzy ostatnie utwory doskonale wynagrodzą naszą cierpliwość. Emocjonująca końcówka oddaje przestrzeń w warstwie aranżacyjnej instrumentom smyczkowym. Melancholijna liryka spowijająca finalny akt widowiska oraz soundtracku prezentuje się nad wyraz wybornie, a konkludująca to słuchowisko ilustracja fragmentu śmierci głównej bohaterki ociera się wręcz o estymę eksperymentatorskiego warsztatu Jonny’ego Greenwooda. Fantastyczny finał!

I szkoda, że w świetle finansowej porażki obrazu oraz kilku brzemiennych w skutkach decyzji wydawniczych, na półki sklepowe ostatecznie nie trafił krążek z soundtrackiem. Byłoby to kolejne, mocne słuchowisko od Theodore Shapiro w płytowej kolekcji niejednego miłośnika filmówki. Co do samej ilustracji, to mimo kilku uwag pod kątem funkcjonalności, trzeba przyznać, że jest to kolejna pozycja w dorobku Shapiro, która świadczy o jego wartości jako kompozytora – człowieka pragnącego się rozwijać i eksperymentować z nowymi doświadczeniami. I należy mieć tylko nadzieję, że kolejne projekty utwierdzą go w tym podejściu, a rzetelna praca przyniesie w końcu jakiś głośny angaż podparty finansowym sukcesem ilustrowanego filmu. W ścisłej czołówce ludzi obstawiających blockbustery brakuje właśnie takich osób, jak Theodore Shapiro.


Najnowsze recenzje

Komentarze