Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Dedicato al mare Egeo

(1979/1992)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 08-10-2008 r.

Fakt, że Morricone nigdy nie zdecydował się opuścić Starego Kontynentu i robić kariery w Hollywood, niewątpliwie pozbawił go wielu oscarowych szans oraz bardziej imponujących gaż, jednak pozwolił mu zachować więcej swobody w komponowaniu i większą różnorodność w projektach, w które się angażował. Amerykańscy giganci muzyki filmowej, jak choćby John Williams, gdy już zyskali sławę i poważanie w środowisku na dobrą sprawę pisywali już tylko do wielkiego kina robionego przez wielkich reżyserów. Morricone, mimo iż już po spaghetti-westernach Sergio Leone wyrobił sobie niewątpliwą markę na rynku, pozostawał otwarty na projekty wszelakiego kalibru. Pisywał więc i do wspaniałych dzieł kręconych przez wyśmienitych artystów, jak i do słusznie zapomnianych już dziś produkcyjek klasy B. Pisywał z równą pasją do filmów o życiu świętych, jak i do obrazów, których największą a może i jedyną atrakcją były nagie kobiece ciała. Takich pewnie jak Dedicato al mare Egeo. Ta japońsko-włoska koprodukcja z akcją umiejscowioną na jednej z greckich wysepek na Morzu Egejskim dziś znana jest chyba tylko najwierniejszym miłośnikom słynnej gwiazdki filmów dla dorosłych Ilony Staller vel Ciccioliny, która w niej wystąpiła, a także, aczkolwiek pewnie z samego tytułu, najzagorzalszym miłośnikom włoskiego kompozytora. Film chyba mało kto miał okazję widzieć, ale i muzykę pewnie niewielu miało przyjemność słyszeć, bowiem soundtrack wydany został jedynie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Trochę szkoda, bo choć jest to przecież tylko jedna z wielu solidnych kompozycji Morricone, to właśnie to samo w sobie gwarantuje niezłą jakość, przyjemność dla słuchacza i niejeden interesujący element partytury.

Trochę wbrew tytułowi Morricone nie sili się tutaj na żadne stylizacje, które pozwoliłyby słuchaczowi przenieść się w wyobraźni nad Morze Egejskie czy jakiekolwiek morze. Żadnych fletni, flecików, żadnych smyczkowych tremolo imitujących falowanie, jak w La Provinciale, nic z tych rzeczy. Zresztą po prawdzie to chyba trudno się dziwić, w końcu to nie film o morzu – ono jest tu tylko tłem. Do jakich wydarzeń tłem to dokładnie trudno mi powiedzieć, ale zamieszczone przy recenzji kadry z filmu mówią z pewnością wiele. Odniesienie do tego typu scenek w muzyce Morricone zresztą jest wyraźne i bezpośrednie. Jeśli kompozytor sam odpowiedzialny był za montaż muzyki na albumie, to trzeba powiedzieć że choć jawi się on może dziś jako miły, stateczny, starszy pan, to jednak typowo męskie fascynacje najwyraźniej nigdy obce mu nie były. Podobnie jak w Maddalenie czy późniejszej Wenecjance usłyszymy tu bowiem baaaardzo erotyczne kobiece głosy. O ile w E Fuggi Via… będzie to tylko mile oddziałująca na męskie uszy prowadząca główny temat żeńska wokaliza, o tyle w Un Songno al Sole czy La Donna della Finestra Difronte brzmi to, jak odgłosy żywcem przeniesione ze scen, których w polskiej TV nie można pokazywać przed 23:00.

Choć cały album utrzymany jest w lekko erotycznym klimacie, to jednak nie dźwięki seksualnych uniesień bohaterek filmu są główną atrakcją soundtracku. Tą niewątpliwie jest temat przewodni, prezentowany wielokrotnie w przeróżnych aranżacjach. Najważniejsze dwie to emocjonalne skrzypcowe solo Yoko Sato, oraz wspomniany już oniryczny, erotyczny żeński wokal. Oba te elementy możemy usłyszeć już w otwierającym album utworze. Prosta, kołysankowa melodia do spółki z niektórymi chwytami aranżacyjnymi sprawiają, że jako żyw temat ten przypomina main theme z rok wcześniejszej partytury Morricone do L’Immoralita. Może to dlatego bardziej fascynujące wydają mi się znacznie odbiegające od tego aranżacje: w Un Grido na saksofon, a w środkowej części Vedere e Non Sapere na skromną orkiestrę, ale grającą w tak przejmujący, intensywny sposób, jak to Morricone aranżować znakomicie potrafił. Tematowi na przestrzeni albumu towarzyszy oczywiście odrobina underscore oraz kilka melodii pobocznych – głównie radosnych, słonecznych i mniej lub bardziej… popowych. Takich jak Lisa del Mare Egeo typowa dla muzyki lat 70. z prostym perkusyjnym podkładem, choć niewątpliwe mająca swój urok, albo już gorsza Tre per Tre z gitarą elektryczną która nieodparcie przypomina mi kiczowaty styl Nico Fiddenco. Momentami o kicz zdaje się też zahaczać Cavallina a Cavallo (w pewnym fragmencie utworu wpleciony zostaje weń żeński śmiech i to dość durnowaty;)), ale ładna, wpadająca w ucho melodia i morricone’owski kunszt sprawiają, że utwór nie drażni, ale pozwala słuchaczowi czerpać radość z kontaktu z muzyką.

I to chyba jest największą zaletą soundtracku z Dedicato al mare Egeo. Nie jest to dzieło wielkiej klasy, nie jest specjalnie odkrywcze, źródeł głównego tematu można doszukiwać się w kompozycji rok wcześniejszej a i pozostałe elementy soundtracku to też raczej chwyty dla Morricone dość charakterystyczne. Jednak słucha się tego naprawdę nieźle, choć bez większych emocji, zaś temat przewodni i kilka towarzyszących nie tylko dają się polubić ale i na dłużej potrafią zostać w głowie. Nie wszystkim ten soundtrack się spodoba. Ktoś, kto ceni Morricone tylko za tę najbardziej „głęboką” i „poważną” stronę muzyki filmowej może się rozczarować. Ktoś, kto w obawie przed młodszym rodzeństwem/dziećmi/nawiedzonymi rodzicami zadającymi kłopotliwe pytania o dziwne żeńskie głosy dobiegające wraz z muzyką z głośników, będzie miał obawy przed przesłuchaniem płyty, także może sobie darować. Jednak ci, którzy mieli już kontakt z muzyką z erotyków (niekoniecznie Morricone, ale np. Francisa Lai’a i jego Bilitis) mogą śmiało po Dedicato al mare Egeo sięgnąć. O ile uda im się do niego dotrzeć, bo przy różnych drobnych wadach tego score, trudna dostępność może okazać się największą.

Najnowsze recenzje

Komentarze