Droga Filmmuzo!
Trudno mi już zliczyć ile to razy rozmawialiśmy na ten temat. Czy to w formie pisanej, jak teraz, czy przy lampce wina podczas naszych niekończących się dyskusji, trwających od jednego wschodu do ponownego wschodu słońca. Jak pewnie pamiętasz w mej recenzji Journey Austina Wintory’ego poruszałem tę kwestię: Na ile w przypadku gier wideo można mówić o sztuce, a tym bardziej muzyce do nich? Jest to pytanie z wieloma niejednoznacznymi odpowiedziami i temat rzeka, którą nie raz płynąłem z moimi redakcyjnymi kolegami. Zresztą czy portal o jakże dosadniej nazwie filmmusic.pl powinien w ogóle zajmować się muzyką do gier komputerowych, czy też na inne konsole? A co dopiero Ty moja Droga Filmmuzo, patronko wszystkich kompozytorów muzyki filmowej świata i jej uniżonych recenzentów i miłośników?
Oczywiście nie narzucając dania nikomu, tym bardziej Tobie, uważam, że czasami trafiają się soundtracki do gier, które dorównują tym filmowym, zacierając pomału granice, między tymi dwoma światami. Jednak czy są to tylko dobre rzemieślnicze oprawy dźwiękowe odpowiednio oddziaływujące w świecie wirtualnym i jako autonomiczne płyty? Czy też w tym świecie niekończącej się rozrywki i rozgrywki, trafiają się twory, które można nazwać sztuką?
Po raz kolejny powrócę do wspomnianego Journey, które zarówno jako gra, a także jako soundtrack poważnie dawało do myślenia nad tym zagadnieniem. Jeżeli więc kompozycję Austina Wintory’ego uważasz za godną Twojej uwagi, to tym bardziej nie powinnaś pogardzić Dear Esther Jessiki Curry. Zanim dokładniej postaram się opisać Tobie te niezwykłe muzyczne doznania jaki ten soundtrack oferuje, postaram się trochę przybliżyć sama grę, przy której też mamy problemy nazywaniem ją tylko grą.
Dear Esther to eksperymentalna gra przygodowa stworzona przez brytyjskie niezależne studio thechineseroom, które w ogóle zaczęło swoją działalność jako projekt badawczy na University of Portsmouth. Głównymi jej pracownikami, działu kreatywnego są Dan Pinchbeck i wspomniana Jessica Curry. Jednym z ich pierwszych projektów była modyfikacja do Half-Life 2 pt. Dear Esther. Później twórcy postanowili rozwinąć i skomercjalizować swój produkt i tak też powstał, chyba można to nazwać, remake Dear Esther, który odniósł spory sukces i uznanie recenzentów. Jednak od razu pojawiły się pytanie, czy dzieło z thechineseroom można w ogóle uznawać za grę?
Przede wszystkim sposób opowiadania historii jak na świat gier jest dość, nie zawaham się użyć słowa, rewolucyjny. Co prawda całą grę obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, ale sam wkład gracza ograniczony jest do minimum. Nie doświadczymy tutaj żadnych walk, sekcji zręcznościowych. Zamiast tego podróżujemy po niezidentyfikowanej hebrydzkiej wyspie. Kim tak naprawdę jesteśmy trudno powiedzieć? Cała tzw. rozgrywka skupia się przede wszystkim na fabule, podczas której przemielemy tę bezludną wyspę. Tajemnicza osoba w którą się wcielamy odczytuje co jakiś czas fragmenty listów do równie tajemniczej kobiety o imieniu Esther. Z czasem eksplorując kolejne miejsca i słysząc kolejne listowe fragmenty, dowiadujemy się więcej. Ale jeśli mam być szczery to trudno tutaj znaleźć jakieś jednoznaczne zakończenie, gdyż wiele monologów narratora przeczy samych sobie. I tak też pod koniec, tego niezwykłego doznania pozostaje w głowie więcej pytań niż odpowiedzi.
Trudno w przypadku Dear Esther mówić o rozgrywce, a wręcz brzmi to trochę ujmująco. W ciągu tych dwóch godzin trwania przeżywa się niezwykłą, przepełnioną smutkiem i melancholią historię, obok której trudno przejść obojętnie. Wielki wpływ na wszelkie doznania w świecie, gdzie nasza samodzielna ingerencja ograniczona jest do minimum, niezwykle ważną rolę odgrywa piękna oprawa graficzna i towarzysząca jej muzyka.
Omawiany soundtrack podobnie jak i gra jest poprawioną wersją pierwszej Dear Esther. Jessica Curry przeranżowała swój własny materiał dodając więcej instrumentów, plus czyniąc go także dwa razy dłuższym. Cały score można właściwie podzielić na dwie warstwy. Pierwszą z nich tworzy stonowany, owiany tajemniczą mgłą ambient. Na tym specyficznym, ale w żadnym stopniu sztucznym tle powstaje druga dźwięczna warstwa gdzie prym wiodą, fortepian, wiolonczela i skrzypce. Czasami muzyka wzbogacana jest pięknym i przejmującym wokalem Clary Sanabras (The Merchant of Venice). Efektem czego otrzymujemy niezwykle intensywny, przepełniony duchem melancholii score, którego słuchanie można porównać do refleksyjnego transu. Sama kompozytorka twierdzi, że komponując muzykę inspirowała się twórczością Thomasa Newmana, Jana Sebastiana Bacha i zespołu Radiohead. Czy słuchając Dear Esther rzeczywiście czuć ducha tych artystów? To pozostawiam już Twojej osobistej przepełnionej niezwykłym rozsądkiem ocenie.
Tak samo jak i gra, tak też i soundtrack do niej to przede wszystkim podróż do świata melancholii. Otwierający album tytułowe Dear Esther z prostym motywem na pianino idealnie wprowadza nas w tę wyprawę po wyspie ludzkiej samotności. Jeszcze piękniejszą wariację tego tematu, który możemy uznać za temat przewodni, otrzymujemy w przejmującym Standing Stones z pięknymi, wręcz płaczącymi smyczkami. Jak pewnie z tych moich opisów możesz wywnioskować, nie jest to może muzyka idealna na samotne, jesienne wieczory. Z drugiej strony mogę Cię zapewnić, że właśnie wtedy jej siła jest jeszcze bardziej odczuwalna. I czyż to nie jest sztuką, a wręcz nie chodzi o to, w muzyce, aby oddziaływać na nasze uczucia, nawet jeżeli ma to oznaczać krople łez spływających po naszych policzkach. Ależ wszak i takie doznania są przecież pięknem.
Przy tych wszystkich doznaniach smutku, trafiają się i cieplejsze utwory jak chociażby
This Godforsaken Aerial czy też Ascension. Przy czym naturalnie nie są to kawałki, wesolutkie, do potupania nóżką, jak to można byłoby błędnie sądzić. Ale wiadomo Ty ze swoją nieskalaną mądrością nigdy byś tak nie sądziła. Nie, ich szczególne ciepło jest odczuwalne tylko i wyłącznie na tle reszty ścieżki przepełnionej bólem rozstania i samotności. Zresztą nawet w tym „cieplejszym” Ascension słychać dalej ducha nostalgii, szczególnie w padających na sam jego koniec słowach, których nie zdradzę i niech najlepiej sam utwór to zrobi lepiej za mnie.
Cały score nie jest zbytnio zróżnicowany i jak już wspomniałem muzyka Curry to przede wszystkim ambientowe tło z dominującym pianinem i czasami wtapiającymi się smyczkami. Tym samym cała muzyka posiada wręcz minimalistyczny charakter, a wręcz można mówić o pewnej prostocie. Nie chciałbym jednak moja Droga, abyś odebrała to jako wadę. Wiem, że często z lubością lubisz rozdrabniać ścieżki dźwiękowe na czynniki pierwsze, szukać kontrapunktów, Metod A i B, ciekawych, zagrań i rozwiązań i niezwykłego technicznego zaawansowania. Jednak siłą Dear Esther jest jak za pomocą zdawać by się mogło prostych zagrań, udaje się osiągnąć niezwykłe muzyczne piękno, nie wspominając o niepowtarzalnej sile oddziaływania w samej grze. W tej prostocie leży szczerość i piękno tej muzyki. I jeżeli naprawdę mam podać bardzo konkretne przykłady, to osobiście mogę tylko polecić dwa najdłuższe utwory na płycie Always (Hebridean Mix) i
Always (Sanford Mix). Jak się pewnie po tytułach domyślasz oba oparte są na tym samym temacie i oba oferują pond 7 minut niezwykle rozczulających doznać. Piękne i tajemnicze tło, jeszcze piękniejsze smyczki, plus delikatna wokaliza, sprawiają, że mimo sporej długości oba te utwory pozwalają się wyciszyć, wprowadzając w niezwykły trans do.
Właśnie taki jest ten soundtrack. Z czasem słuchanie tej ścieżki dźwiękowej przeradza się w prawdziwy trans, a pojedyncze utwory zlewają się w jedną całość (w tym przypadku nie ma w tym nic złego), tworząc bardzo intensywną i osobistą w odbiorze muzykę. I trudno mi powiedzieć, czy na palcach jednej ręki jestem w stanie znaleźć wiele ilustracji do gier, które oferują podobne doznania. I może się powtarzam, za co najmocniej przepraszam, ale naprawdę ta muzyka, połączona z pejzażami, jakie widzimy tej nietypowej grze, spisuje się tak perfekcyjnie, tak wpływa na samą rozgrywkę, że aż należy mówić o pewnej symbiozie. Ale na szczęście po oderwaniu od obrazu, ta muzyka dalej nie traci swojej siły oddziaływania.
Mam nadzieję, że nie rozpisałem się za bardzo? Wszak moim celem nie jest wielka rozpiska i rozdrobnienie tej muzyki, ale zachęcenie Ciebie do jej przesłuchania. I naprawdę nawet jeżeli nie jest to ilustracja filmowa, to moim zdaniem zasługuje jak najbardziej na Twoją uwagę. Jessica Curry stworzyła niezwykle intensywną oprawę muzyczną do jakże niezwykłej gry. I nawet jeżeli paleta barw nie mieni się kolorami tęczy, a bliżej jej do mroku, pełnego nostalgii. To nawet, a może właśnie przez tą melancholijną atmosferę otrzymujemy jedną z piękniejszych ścieżek dźwiękowych na potrzeby gry, jaką dane mi było słuchać. I teraz sama sobie odpowiedz moja droga: Czyż mogę dać jeszcze lepszą rekomendację, abyś przesłuchała ten soundtrack?
Z wyrazami głębokiego szacunku i wiecznego uwielbienia!
Twój uniżony i wiecznie oddany!