Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Georges Delerue

Day of the Dolphin, the (Dzień delfina)

(1973/1991)
4,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 17-04-2010 r.

Nakręcony w 1973 r. Dzień delfina wg powieści Roberta Merlego jest dziś filmem niemal kompletnie zapomnianym i to mimo dwóch oscarowych nominacji. Trudno się jednak dziwić, że próby czasu nie przetrwała nieco wlekąca się opowieść z pomysłami godnymi starych filmów o Bondzie jednak potraktowanymi niestety dość poważnie. Oto pewien biolog w małym ośrodku na wyspie prowadzi badania nad urodzonym w niewoli delfinem, którego uczy mówić. I bynajmniej nie chodzi tu o rozumienie języka migowego, lecz o posługiwania się językiem angielskim, także w mowie. Ów gadający waleń od razu staje się łakomym kąskiem dla przebrzydłych złoczyńców, którzy chcą go wykorzystać w niecnym planie zamachu na prezydenta. Pomimo tych naiwnych bzdur obraz Mike’a Nicholsa ogląda się całkiem przyjemnie. Nie tylko z uwagi na jak zawsze solidnego George’a C. Scotta czy przesympatycznego gadającego delfina, ale za sprawą niezłej realizacji: dobre zdjęcia, dźwięk (pierwsza z nominacji) oraz nominowana nie tylko do Oscara, ale i do Złotego Globu muzyka nieodżałowanego Georgesa Delerue.

W pierwszej połowie lat 70. Francuz był jeszcze przed amerykańskim etapem swej twórczości i pisał głównie dla kina francuskiego, choć miał już w dorobku nominację od Akademii za Annę Tysiąca Dni, co pewnie nie było bez znaczenia przy angażu do tego filmu. Zatrudnienie Delerue do Day of the Dolphin okazało się decyzją ze wszech miar trafną, a wszelkie wyróżnienia, jakie spotkały ten film za ilustrację muzyczną, nie są na wyrost. Co prawda część kompozycji w obrębie suspensu czy underscore jakoś może nie wybija się ponad solidną średnią, ale ma też swoje ciekawe momenty, choćby świetnie wypadają atonalne brzmienia w otwierającej sekwencji, w której widzimy trening delfina z kompletnie wyciszonymi dialogami i jakimkolwiek innym dźwiękiem. Jednak to, co sprawia, że muzyka Delerue tak zapada w pamięć po seansie, to oczywiście temat główny. Francuz nie na darmo zyskał sobie opinię mistrza chwytających za serce melodii i Dzień delfina stanowi potwierdzenie tego. Temat główny z filmu to Delerue w najwyższej formie i klasie, z właściwą sobie gracją, pięknem, łagodnym tonem i intensywnymi emocjami. Najbardziej znaną jego aranżacją jest chyba ta wykorzystująca klawikord (Theme From The Day Of The Dolphin), ale w samym obrazie pełni akurat rolę marginalną i usłyszymy ją jeden jedyny raz w nocnej scenie z parą „zakochanych” delfinów. Zdecydowanie częściej wykorzystywane są te klasyczne, orkiestrowe wersje, których kwintesencją jest prześliczny Nocturne, w filmie, co warto zauważyć, zaprezentowany w pełnej krasie bez cięć, bez dialogów i zbyt intensywnych dźwięków zagłuszających muzykę. W tej aranżacji można dostrzec niewątpliwe podobieństwa do 12 lat późniejszego kultowego tematu z Agnes of God, którego Nocturne był zapewne swoistym prekursorem.

Obok lirycznego tematu i w ogóle muzyki lirycznej czy dramatycznej, uwagę zwraca jeszcze nie występująca wprawdzie w zbyt wielkiej ilości, ale bardzo charakterystyczna muzyka pod dynamiczne sceny z delfinami. Nie pierwszy i nie ostatni raz Georges Delerue nawiązuje tu do dzieł Antonio Vivaldiego. Utwory takie jak Reunion czy The Chase przepełnione są nie tylko tą klasyczną, barokową nutą, ale też sporo w nich radości i swobody. Taki styl okazuje się doskonale sprawdzać w filmie. W końcu delfini pyszczek dla człowieka zawsze wygląda na uśmiechnięty, a energia jaka drzemie w tych ssakach jest niesamowita i nic więc dziwnego, że nawet w scenach, w których jeden z waleni przymocowuje bombę do zanurzonej części statku, a które wydawałoby się najlepiej zilustrować bardziej nowocześnie brzmiącą muzyką trzymającą w napięciu, te klasycyzujące utwory pasują jak ulał.

O ile liryka i ta inspirowana Vivaldim swoista muzyka akcji potrafią cieszyć ucho nie tylko w filmie, ale i na płycie, o tyle wszelkie pozostałe elementy partytury w oderwaniu od obrazu prezentują się dość nijako. Oczywiście można zauważyć chyba po raz pierwszy u Delerue zastosowanie fal Martenota, które nie tylko dodają kompozycji a co za tym idzie filmowi posmaku pewnej niezwykłości ale i których specyficzne brzmienie, jak sądzę, nawiązuje do dźwięku rozchodzącego się w wodzie (w inny sposób na skojarzenia ze środowiskiem wodnym nakierowuje nas harfa). Jednak nawet to sprawdza się głównie w filmie, bo na płycie utwory klasyfikowane jako underscore/suspens po prostu są. Da się je przejść bezboleśnie, na fale Martenota można zwrócić uwagę, jako na ciekawostkę, ale trudno się tu czymkolwiek specjalnie zachwycać i radować. Na całe szczęście wydany w Japonii w 1991 roku soundtrack (w 2008 r. muzykę wydano ponownie w limitowanej, nieznacznie rozszerzonej edycji w USA) jest krótki i w ciągu niewielu ponad 30 minut nie jesteśmy w stanie zmęczyć się ani zanudzić częścią nietematyczną. Tym bardziej, że wszystko rekompensują nam pozostałe fragmenty partytury, a temat główny należy do najlepszych w karierze kompozytora i choćby dla wszelkich jego wariacji warto mieć ten score. Dobrego Delerue przecież nigdy za wiele.

Najnowsze recenzje

Komentarze