Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg

Dark Tower, the (Mroczna wieża)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 17-08-2017 r.

Mówi się, że aby w pełni zrozumieć twórczość Stephena Kinga, trzeba przebrnąć przez jego flagową powieść, Mroczną wieżę. Nie jedną książkę, ale aż siedem opasłych tomiszczy, po przeczytaniu których wiele innych utworów Amerykanina nabiera większego sensu. Te swoistego rodzaju opus magnum twórczości Stephena Kinga od dawna kusiło filmowców perspektywą kasowych ekranizacji, mających potencjał na konkurowanie z Władcą Pierścieni czy innymi Potterami. Rozważano nawet stworzenie serialu, ale ostatecznie poprzestano na filmie kinowym, którego budżet opiewać miał na… niewiele ponad 60 mln $. Ciekawiej prezentowała się natomiast obsada z Elbą i McConaughey’em w rolach Rolanda i Waltera. Niestety jeszcze w trakcie realizacji zaczęły dobiegać niepokojące informacje o problemach na planie, a później o kiepskich opiniach po pokazach testowych. I tak oto z planowanego 2,5 godzinnego widowiska sklejono 90-minutowy film będący w gruncie rzeczy nie ekranizacją prozy Kinga, ale czymś w rodzaju kontynuacji. Jak to możliwe?

Sekret tkwi w epilogu książkowej Mrocznej wieży. I właśnie fani tej powieści będą mieli najwięcej problemów z akceptacją takiej, a nie innej formuły przyjętej przez reżysera, Nikolaja Arcela. Kiedy jednak zapomnimy o całej literackiej spuściźnie i skupimy się na filmowej treści, wtedy okazuje się, że zaserwowano nam ukierunkowany na rozrywkę, letni blockbuster, o którym zapomnimy tak szybko, jak tylko opuścimy salę kinową. Arcyciekawe uniwersum Kinga stało się narzędziem w walce o łatwe wpływy wśród szerokiego grona odbiorców – niekoniecznie rozumiejących złożoność świata przedstawionego. I faktycznie, oglądając Mroczną wieżę z jednej strony przerażony byłem ilością uproszczeń stosowanych przez scenarzystów, z drugiej nie mogłem narzekać na brak smaczków, których zrozumienie jest domeną czytelników prozy Kinga. W ostatecznym rachunku nie mogę powiedzieć, że Mroczna wieża jest filmem tragicznie złym, jakim określają go krytycy na całym świecie. Warto tu jednak docenić grę aktorską, choć o wkradającym się w narrację chaosie i budżetowych wizualiach zapewne szybko będziemy chcieli zapomnieć.

Godna szybkiego zapomnienia jest również oprawa muzyczna autorstwa najbardziej znienawidzonego przez miłośników „filmówki”, nowego nabytku studia RCP – Toma Holkenborga aka Junkie XL. Informacja o angażu holenderskiego wirtuoza keyboardów i programów typu DAW napawała przerażeniem. Nie dlatego, że brak mu wyobraźni i odpowiednich narzędzi do sprostania ilustracyjnym wymogom tego widowiska. Obawy związane były ze stylistyką, jaka miałaby posłużyć do zrealizowania tego zadania. Świat przedstawiony w prozie Stephena Kinga aż krzyczał o skonstruowaną w klasycznym duchu i z wielkim rozmachem, partyturę. Warto również podkreślić, że gatunkowo Mroczna wieża jest swoistego rodzaju westernem osadzonym w fikcyjnej rzeczywistości i z nutką grozy. Podążanie tym szlakiem z pewnością zaowocowałoby ciekawym miszmaszem muzycznym, zdolnym fascynować również poza filmowym kadrem. Niestety Tom Holkenborg nie skorzystał z tej okazji, podchodząc do widowiska Nikolaja Arcela, jak do statystycznego filmu akcji.

Wycieczka do kina poniekąd rozgrzeszyła kompozytora z jego występku, bo i specyficzne tempo narzucone w tej „ekranizacji” nijak daje przestrzeń do zabawy westernową stylistyką, zatrzymania się nad pewnymi wątkami i rozwinięciem ich w ciekawie skonstruowanej narracji muzycznej. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, aby muzykę do Mrocznej wieży uczynić bardziej organiczną i lejtmotywiczną. Fakt, w centrum wydarzeń postawiony został patetyczny motyw Rolanda, mistyczny, owiany smutkiem temat Jake’a oraz minorowa, mało absorbująca wizytówka Człowieka w Czerni. Ale wszystko to stworzone zostało dosyć niedbale, na pokutujących w fabryce Hansa Zimmera standardach, jakby wyjęte z obszernej biblioteki utworów gotowych do użycia w dowolnym obrazie o określonej dynamice. Trzeba jednak przyznać, że w połączeniu z teledyskowymi wręcz scenami akcji z Rolandem w roli głównej, ta patetyczna melodia (przy odpowiednim wyeksponowaniu w dźwiękowym miksie) potrafi w sposób satysfakcjonujący spełniać swoje zadanie. W szczególności wartym uwagi jest tutaj ostatni akt widowiska, gdzie podniosła atmosfera udziela się nawet sceptycznie podchodzącemu do tego przedsięwzięcia odbiorcy.



Niestety, oprócz kilku charakterystycznych momentów, ścieżka dźwiękowa Toma Holkenborga przyjmuje tutaj funkcję niezobowiązującego tła, które z niemałym trudem radzi sobie z lepieniem fabularnych luk. Pal licho muzykę akcji tworzoną na tym samym schemacie już od lat. Najgorzej wychodzi holendrowi budowanie narracji – opowiadania pewnych historii bez przeświadczenia, że jest to wszystko przynależne poszczególnym grupom scen. Promykiem nadziei jest chemia między tematem Jake’a i Rolanda, pozwalająca zatrzymać się nad dosyć ciekawymi sekwencjami rozmów tych bohaterów. Godne zapomnienia są natomiast fragmenty ilustrujące sceny grozy. Nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że Holkenborg średnio radzi sobie z ogarnięciem potencjału kryjącego się w sekcji dętej. Poza prostymi frazami często dawkowanymi w utworach akcji, tworzenie bardziej skomplikowanych fraz, bazujących na dysonansach, sprawia Junkiemu olbrzymie trudności.



Imponująca jest natomiast architektura elektroniczna. I gdy weźmiemy pod uwagę wątek technologii, pozwalającej bohaterom przemieszczać się między światami, wtedy takie eksperymentowanie nabiera większego sensu. Szkoda że to wszystko rewidowane jest przez fatalny wręcz miks i brzemienne w skutkach zabawy dynamiką. Widać przyzwyczajenia z okresu tworzenia muzyki klubowej mają się całkiem dobrze, rujnując efekty wszelkiego rodzaju zabaw z programowaniem przestrzennej elektroniki. Nieudolność w sprowadzaniu tego wszystkiego do standardowego, dwukanałowego doświadczenia odsłuchowego, jest tak samo przerażająca, co zastanawiająca nad motywami, jakie przyświecają Holkenborgowi na etapie postprodukcji albumów soundtrackowych. Przestery i zniekształcenia dźwięku w jego wartościach szczytowych, to u Holendra norma, nad którą, jak widać, nie chce się pochylić.

Nie dziwne więc, że raczej mało który słuchacz zechce częściej pochylać się nad materiałem muzycznym zgromadzonym na albumie soundtrackowym wydanym przez Sony Music. Godzinne słuchowisko nie mogę zaliczyć do najbardziej pasjonujących w płytowym dorobku Toma Holkenborga. W mozolnie budowaną atmosferę grozy i mistycyzmu, dosyć szybko zaczyna wkradać się znużenie brakiem pomysłów na zagospodarowanie wyprowadzanych tematów. Ścieżka dźwiękowa nie tworzy przeświadczenia spójnej całości tylko wyrwanych z kontekstu ilustracji, oscylujących wokół zbieżnych pod względem nastroju wykonań. Apogeum znużenia dopada słuchacza mniej więcej w połowie albumu, ale warto przeczekać te ciężkie chwile, aby poniesiony trud przynajmniej częściowo zrekompensować kilkoma siermiężnie skonstruowanymi fragmentami akcji. Patetyczny finał z tematem Rolanda może rodzić apetyt na kolejne odsłuchy, ale nie łudźmy się, że przyniosą one ocieplenie wizerunku tego albumu.

Zasadniczym pytaniem rodzącym się w głowie odbiorcy po zakończeniu odsłuchu, jest to, czy nie dałoby się tego zrobić lepiej. A pewnie że by się dało! Wystarczyło choćby sięgnąć po prozę Stephena Kinga, spróbować znaleźć złoty środek między wizją amerykańskiego pisarza, a filmową treścią. Co zaś się tyczy technicznych możliwości, to nie oszukujmy się, że Junkie XL jest w stanie sprostać każdym wymogom branżowym. Jego doświadczenie i umiejętności techniczne w dalszym ciągu są zbyt słabe do dźwigania ciężaru niektórych gatunków i treści. Zamiast więc decydować się na półśrodki, może wystarczyłoby sięgnąć po doświadczenie i warsztat takich kompozytorów, jak Christopher Young? W końcu ze stylistyką country, symfoniczną epiką, a już na pewno z muzyką grozy nie jest on na bakier. Inną sprawą jest konstrukcja albumu soundtrackowego, który przez swoją mało absorbującą treść i niebotyczny czas trwania odciągnie uwagę statystycznych miłośników muzyki filmowej. Ja również pozostaję sceptyczny i rzeczony soundtrack odkładam na półkę pod tytułem „niezobowiązujące średniaki”. Polecam natomiast wybrać się do kina i ocenić pracę Holkenborga w zderzeniu z obrazem.


Powyżej aż 45-minutowy materiał (!!!) przygotowany przez Toma Holkenborga wyjaśniający poszczególne etapy powstawania i części składowe tematu głównego.

Najnowsze recenzje

Komentarze