Sezon letni to wdzięczny okres do testowania różnego rodzaju hybryd gatunkowych – nie tylko w obrębie wysokobudżetowych blockbusterów. Również w projektach mniejszego kalibru, takich jak Pełzająca śmierć (Crawl). Twórcy postanowili bowiem połączyć konwencję kina katastroficznego z klasycznym filmem grozy. I co z tego wyszło? Moim zdaniem sprawnie opowiedziane, trzymające w napięciu widowisko, które równie pozytywnie zaskakiwać może od strony aktorskiej. W centrum uwagi stawiana jest bowiem młoda dziewczyna, która nie mogąc skontaktować się z ojcem, wyrusza na poszukiwanie. Szkopuł w tym, że dzieje się to wszystko w czasie, gdy wybrzeża Florydy pustoszy niszczycielski huragan. I kiedy w piwnicy ich rodzinnego domu odnajduje ojca, okazuje się, że nie są tam sami. Odcięci od świata starają się uciec z pułapki jaką zgotowała im natura oraz… wygłodniałe aligatory. Obraz Alexandre’a Aja (twórcy słynnego Wzgórza mają oczy) doskonale wypełnia półtoragodzinny czas poświęcony na seans, udowadniając przy okazji, że dosyć małym nakładem finansowym można zrealizować naprawdę wciągające i widowiskowe dzieło.
Skąpy budżet nie zniechęcił twórców do sięgnięcia po bardzo aktywnego i popularnego w branży kompozytora – Lorne Balfe. Ale właśnie przez tą wzmożoną aktywność i konflikt w terminarzu musiał odmówić bezpośredniego udziału w tworzeniu ścieżki dźwiękowej. Do jej stworzenia desygnował jednak dwóch swoich zaufanych aranżerów, Maxa Aruja i Steffena Thuma, którzy tylko czekali na jakiś większy projekt. Rzecz jasna na placu boju nie pozostali sami. Lorne Balfe objął pieczę nad produkcją tej ilustracji. Zatem już na starcie można było obstawiać w jakim kierunku pójdzie stylistka pracy oraz paleta wykonawcza. Efekt końcowy okazał się jednak dosyć zaskakujący.
Zamiast syntetycznej, upstrzonej licznymi efektami „jump scare”, ścieżki dźwiękowej, otrzymaliśmy produkt dosyć zróżnicowany pod względem wykonawczym. Niekoniecznie mistrzowsko rozpisany w partiach orkiestrowych, ale bez wątpienia uszyty na miarę filmowego dzieła do jakiego powstał. W większości „organiczna” oprawa muzyczna robi dobry użytek z piskliwych smyków i nisko schodzących dęciaków, serwując odbiorcy prostą w gruncie rzeczy, ale sugestywną ilustrację dosyć dobrze korelującą z obrazem. Niezbyt gęsto dziergana faktura muzyczna pozostawia odrobinę przestrzeni na elektronikę przejawiającą się albo subtelnie zarysowanymi teksturami albo pulsującymi bitami bądź pojedynczymi, opadającymi dźwiękami. Oczywiście najbardziej wdzięcznym polem do epatowania większą ilością syntetycznych brzmień są nastawione na budowanie tempa, utwory akcji, aczkolwiek nie brakuje ich również w bardziej stonowanych, milszych dla ucha fragmentach. Ot chociażby w liryce opisującej trudne relacje miedzy ojcem, a córką. I choć wszystko to oscyluje wokół standardowych, mainstramowych rozwiązań, to miłym zaskoczeniem było odkrywanie efektywności, z jaką działa ten niepozorny score. Nie ma w nim nic na tyle pretensjonalnego, aby burzyć wyobrażenie dobrze skonstruowanego rzemiosła. Nic natrętnego lub toczącego batalię z wizualiami. Choć z innymi elementami sfery audytywnej a i owszem. Niemała w tym zasługa montażystów, którzy mimo dosyć gęsto zabudowanej przestrzeni dźwiękowej krzykami i odgłosami niszczycielskiego huraganu, znaleźli sposób na odpowiednie wyeksponowanie ścieżki dźwiękowej.
Mimo wszystko muzyka nie jest na tyle porywająca i „rzucająca się w ucho”, aby kończącego seans odbiorcę zostawić z nieodpartą chęcią sięgnięcia po album soundtrackowy. Jednakże ci, którzy zdecydują się to uczynić, być może dosyć szybko pożałują swojej decyzji. Opublikowany nakładem Paramount Music, oryginalny soundtrack, zawiera bowiem praktycznie cały materiał, jaki miał okazję wybrzmieć w niespełna półtoragodzinnym widowisku. Ten 50-minutowy soundtrack, w którym brakuje wyraźnej tematyki, a większość utworów zdaje się oscylować wokół elementu grozy, nie jest najbardziej wdzięcznym słuchowiskiem, choć nie od razu się o tym przekonujemy.
Otwierający album, pulsujący kawałek (Race Day), sprawnie poruszą się pomiędzy zlepkiem obrazów z przeszłości głównej bohaterki. Równie transparentna w treści, co nastawiona na dyktowanie tempa akcji jest ilustracja brawurowej decyzji Haley o odszukaniu ojca w trakcie przetaczającego się nad Florydą, tropikalnego żywiołu. I to tyle w kwestii opatrzonego jakąkolwiek melodyką wprowadzenia. Każdy kolejny utwór jest już areną, na której zmagać się będą budujący napięcie suspens z wartką akcją skąpaną w morzu dysonansów i eksperymentów dźwiękowych. Trudno w tym zestawie wyłapać fragmenty, które na dłuższą metę zostałyby z odbiorcą. Jak już wcześniej wspomniałem nie jest to wdzięczne słuchowisko, a wyraźne podążanie za panującymi obecnie trendami ilustracyjnymi, co skutecznie odcina muzyczne Crawl od aranżacyjnej maestrii. I tak oto zanurzeni w zimnej, częstokroć powodującej dyskomfort, ilustracji, od czasu do czasu natrafiamy na bardziej stabilne struktury, jak chociażby Years Lost lub Confessions. Jak sama nazwa wskazuje są one pomostem łączącym widza z przeszłością przestawianych postaci. Ich przyszłość formułowana jest w cieplejszych barwach dopiero w końcówce albumu, w lekko patetycznym Help Arrives oraz elegijnym Haley’s Theme.
Niestety to nie wystarcza, aby ze ścieżką dźwiękową do Crawl nawiązać jakaś bliższą relację. Odsłuch upływa pod znakiem ogólnego poczucia zmęczenia zarówno formą, jak i treścią proponowanego materiału. Ilustracji, której moc sprawcza objawia się tylko w połączeniu z obrazem. A skoro jako doświadczenie audiowizualne prezentuje się lepiej niż większość podobnych gatunkowo tworów, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić do zmierzenia się z tym widowiskiem.