Październik, to (jak sama nazwa wskazuje) wdzięczny okres do przepychania wszelkiego rodzaju filmowych paździerzy z gatunku kina grozy. Bo kiedy jak nie w przededniu Halloween sprzedać można takie obrazy, jak chociażby Countdown. Zbierając wszystkie wdzięczne motywy tegoż gatunku z ostatnich lat otrzymaliśmy historię młodej dziewczyny, która walczy o przetrwanie z… zabójczą aplikacją. Co by było, gdyby istniał program przepowiadający dokładną datę śmierci? Jakie byłyby konsekwencje próby oszukania swojego przeznaczenia? Walka z e-klątwą zamknęłaby nas zapewne w kręgu idiotycznych decyzji dzięki którym mielibyśmy okazję podziwiać festiwal absurdów. Oglądanie tego filmu przynosi odbiorcy ból nie tylko psychiczny, ale i fizyczny, bo element grozy oparty na tzw. ”jump scare” bardzo szybko zaczyna męczyć. Cukierków więc nie ma. Ostał się jedynie psikus.
W całym tym festiwalu żenady próbuje się odnaleźć ścieżka dźwiękowa dzieląca przestrzeń na popkulturowy jazgot oraz coś, co możemy przynajmniej umownie nazwać ilustracją muzyczną. O jej stworzenie poproszono duet Danny Bensi & Saunder Jurriaans, który od wielu lat odbywa nieuprawomocnioną karę w kinie grozy. Duet skądinąd dziwny, ponieważ scalający dosyć klasyczne podejście do rozpisywania partii fortepianowo-smyczkowych oraz wykonawstwa (Bensi) z zamiłowaniem do atmosferycznych, elektronicznych brzmień (Jurriaans). I jak się okazuje, tworzą idealny zespół, który za cel nadrzędny stawia sobie zagarnianie jak największej ilości projektów kosztem pedantycznego podążania za tym, co dzieje się na ekranie. Nie za historią, jaka przedstawiana jest przez filmowców, ale za tempem i nastrojem, jaki próbują nam narzucić. I tak oto ich filmografia dosłownie pęka w szwach od wszelkiej maści thrillerów i filmów grozy, z którymi jako tako sobie radzą. Recepta na umiarkowany sukces jest zawsze ta sama: nie pozwolić, aby muzyka zaczęła przemawiać w imieniu obrazu. Odwołując się więc do utartych w branży schematów i przy wykorzystaniu analogicznych środków, wydają się skuteczni w tym co robią – ot jak niejedna aplikacja pracująca w tle OS naszego telefonu. Pytanie tylko co nastąpi, kiedy spróbujemy ten program odseparować od środowiska systemowego do jakiego został skompilowany?
Odpowiedzi na to pytanie dostarcza album soundtrackowy, jaki ukazał się przy okazji premiery filmu Countdown. Czterdziestominutowe słuchowisko prezentuje znaczną część materiału, jaki powstał na potrzeby omawianego tu horroru. Ale pozbawiony uzupełnienia w postaci piosenek już na wstępie wydaje się produktem co najmniej wybrakowanym. A jeżeli nie wybrakowanym, to na pewno nudnym i byle jakim w treści.
Nie będę się pastwił nad takimi błahostkami, jak muzyczna narracja, czy chociażby paleta tematyczna ścieżki dźwiękowej do Countdown. Bensi i Jurriaans zdążyli już nas przyzwyczaić do swoistej ascezy w zakresie melodyki oraz polichromatyki. Korzystając z dosyć skromnych środków prześlizgują się przez kolejne sceny i tak aż do samego końca ilustrowanego widowiska. Przygotujmy się więc na dosyć smętną w wymowie muzykę, czasami ocierającą się o liryczne zakątki ambientu, ale obficie skąpaną w irytujących zabiegach „jump scare”. I choć z zaklętych w demonicznym tańcu dysonansów rezonuje absolutny brak polotu, to jednak kompozytorski duet przynajmniej symbolicznie próbuje mierzyć się z piekielnym antagonistą oraz kiepsko rozpisanym wątkiem romantycznym. Na nic to się zdaje w obliczu słabego wyeksponowania tej szczątkowej tematyki. Każda kolejna minuta potęguje więc poczucie zmęczenia i kiedy w końcu docieramy już do intensywnego finału… Cóż, możemy być tylko wdzięczni, że zegar odlicza końcowe sekundy. W przeciwieństwie bowiem do filmowej aplikacji, w przypadku soundtracku do Countdown wystarczy tylko prosta kombinacja klawiszy shift+del, by uwolnić się od tego złośliwego produktu.
A na koniec mała refleksja. Słuchając takich ścieżek, jak Countdown ogarnia mnie lekki smutek. Nie tyle przygnębiającą treścią słuchowiska, choć po części a i owszem. Głównie tym, że dobrze zapowiadający się duet kompozytorski utknął gdzieś na mieliźnie gatunkowej grozy. I co z tego, że raz na jakiś czas utrafi im się projekt, który wyciśnie z nich kilka kropel kreatywności? W szerszej perspektywie nic z tego nie wynika, a już na pewno nie dla statystycznego miłośnika delektowania się muzyką filmową w domowym zaciszu. Ot taki branżowy psikus – tylko bez rekompensaty w formie smakowitego cukierka.