Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tyler Bates

Conan the Barbarian (Conan Barbarzyńca 3D)

(2011)
1,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-11-2011 r.

Nigdy nie zaliczałem się do wielkich fanów serii filmowej o Conanie. Kiedy jednak po raz pierwszy zobaczyłem w kinie zwiastun podejmowanego przez Marcusa Nispela, reboot’a Conana Barbarzyńcy, moja reakcja była następująca:

Natomiast gdy świat obiegła informacja, że za muzyczną stronę tego przedsięwzięcia zabierze się Tyler Bates, reakcja nie mogła być inna, aniżeli ta:

To, co popełnił Nispel jest jeszcze w jakiś sposób wytłumaczalne. Wszak panująca współcześnie moda na odgrzewanie starych kotletów i gwałcenie odbiorcy wizualną orgią, to genialny biznes i sposób na ściągnięcie do kin wszystkich rządnych wrażeń popcornożerców. Conan Barbarzyńca, choć wyprany z ducha pierwowzoru, jest nieustanną akcją, gdzie ilość krwi i spadających głów przekracza wszelkie obyczajowe normy. Dwugodzinna przygoda z tym filmem, podobnie zresztą jak zeszłoroczne Starcie Tytanów, jest zatem solidną porcją rozrywki dla tych, którzy takowej poszukują. Co zaś się tyczy wspomnianej wcześniej oprawy muzycznej… Tutaj mamy już istny festiwal miernoty.

Nie bez powodu Tyler Bates tak często angażowany jest do pracy nad budżetowymi filmami fantasy / s-f. Koszty produkcji jego partytur są stosunkowo niskie i tym samym adekwatne do jakości. Jeżeli natomiast chodzi o ich aspekt funkcjonalny, trzeba przyznać, że potrafią one zaistnieć pomiędzy dynamiczne zmontowanymi scenami akcji. Jako twór ilustracyjny, muzyka do Conana sprawuje się całkiem poprawnie – jest epicka, ale jednocześnie zlewa się z wszelkimi efektami dźwiękowymi towarzyszącymi wyczynom tytułowego bohatera. I na tym właściwie kończą się peany w kierunku kompozycji Batesa.

Fani kultowej ścieżki Poledourisa mieli prawo wściekać się na to, co popełniono w remake’u. Wbrew szumnym zapowiedziom studia i zapewnieniom samego kompozytora, że sercem i duszą zaangażowany był w projekt, finał tych starań okazał się do przewidzenia. Jak na niewiele ponad godzinny soundtrack, gdzie myślą przewodnią winna być niczym nieskrępowana akcja, krępuje go wiele, między innymi wspomniany wyżej czynnik funkcjonalny partytury. Brak charakterystycznego motywu przewodniego i oparcie całej struktury kompozycji na mniej lub bardziej przypadkowych melodiach, zdyskwalifikował ten soundtrack z grona potencjalnych przebojów. A to dopiero początek.



Wiele wskazuje na to, że temp-trackiem nowego Conana było poprzednie „dzieło” Tylera, czyli 300. Struktura utworów akcji oparta została bowiem na tych samych schematach, czyli: kształtującym rytmikę, perkusyjnym bicie, gitarach elektrycznych i asystującym im dęciakom oraz snującym się w tle, niskim, męskim głosom. Do tego masa elektroniki i wszelkiego rodzaju industrialnych zabiegów, sprawiających, że partytura Batesa brzmi nieco bardziej syntetycznie, aniżeli powinna… Owszem, wszystko to miało sprawić, że posępny klimat filmu stanie się udziałem również ścieżki dźwiękowej. Faktycznie, zamysł ten w pewnym stopniu się sprawdził i metaliczne smashe na równi z symbolicznie potraktowaną etniką, zadziałały w filmie tak, jak zadziałać powinny. W czym więc problem? Ano w odbiorze tego wszystkiego poza obrazem.



Słuchając Conana nie sposób oprzeć się wrażeniu, że obcujemy z wtórną ilustracją przypominającą poziomem wykonania niekończący się, budżetowy „trailer music”. Tak jak w przypadku 300, pierwsze dwa utwory zwiastują epickie i barwne dzieło. Naturalną koleją rzeczy byłoby rozwijanie narzuconych tam pomysłów, albo przynajmniej ewoluowanie w kierunku bardziej złożonych pod względem aranżacyjnym, melodii. U Tylera Batesa jest niestety odwrotnie. Każdy kolejny utwór, to regres i zatracanie się w kierunku „sound design’u” i skrupulatnego umuzycznienia scen filmowych. Nie dziwne zatem, że już po 15-20 minutach słuchania na usta cisną się pełne żalu epitety. A do wysłuchania jest prawie cztery razy tyle!



W poprzednich akapitach wspominałem między innymi o nędzy tematycznej, jaka wypływa z nowego Conana. Otóż spieszę z informacją, że Bates stworzył temat przewodni partytury. To jednak żaden powód do euforii. Patetyczna fanfara, której pełen zarys poznać możemy już w pierwszych utworach oryginalnego soundtracku, to rzemiosło i nic ponadto. Jeżeli miałbym doszukiwać się w ścieżce dźwiękowej do Conana jakiejś charyzmy, na pewno nie znalazłbym jej w palecie tematycznej, która jest dla mnie zupełnie anonimową i nie przystaje w żaden sposób do analogicznego tworu wielkiego poprzednika, Basila. Kwestia nagrania i miksu całości również pozostawia wiele do życzenia. Mimo, że spora część partytury wykonana została na orkiestrę (Czech National Symphony), brzmienie finalnego produktu sugeruje raczej posłużenie się samplerami i instrumentami wirtualnymi. Szkoda, że zabrakło w tej kompozycji chociażby przestrzeni i swobody wśród poszczególnych elementów faktury muzycznej.



Myślę, że w środowisku recenzentów muzyki filmowej uchodzę za raczej tolerancyjnego słuchacza. Niemniej Conan Barbarzyńca wymęczył mnie niemiłosiernie. 70-minutowy album jest bohaterską podróżą przez to, czego miłośnik tematycznej filmówki nie ścierpi, czyli ilustracyjnego chaosu i bezpłciowego pumpinu. Partytura do Conana może i jest dobrym remedium na nieustanną akcję dziejącą się na ekranie, ale o jakąkolwiek estetykę nawet się nie ociera. Tyler Bates po raz kolejny udowodnił, że pomimo solidnego doświadczenia i rozległych kontaktów w branży, nie ma praktycznie nic do zaoferowania współczesnemu odbiorcy.



Raz obejrzane, raz przesłuchane… Na zawsze zapomniane.

Najnowsze recenzje

Komentarze