Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Colin Stetson

Color Out Of Space (Kolor z przestworzy)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-02-2020 r.

Twórczość Lovecrafta od dziesięcioleci inspiruje filmowców. Można śmiało założyć, że spora część widowisk łączących elementy grozy i fantastyki ma swoje źródła właśnie w historiach nakreślanych przez tego pisarza. I choć najczęściej są to odwołania tylko pośrednie, to ostatnio na rynku filmowym zadebiutował obraz, który bezpośrednio rozprawia się z jedną z opowieści Lovecrafta. A jest nią Kolor z przestworzy (Color Out Of Space). Tego śmiałego zadania podjął się południowoafrykański reżyser, Richard Stanley. Projekt ten dojrzewał w nim bardzo długo, bo zanim jeszcze zaczął swoją przygodę z filmem, dorastał w domu, gdzie ceniono sobie twórczość Lovecrafta (zwłaszcza jego matka). Pierwsze przymiarki do ekranizacji Koloru miały miejsce już w roku 2013, ale dopiero sześć lat później udało się zrealizować te zamierzenia. Z niezbyt wybujałym budżetem, ale z satysfakcjonującym efektem końcowym. Oto bowiem na posesję jednej z amerykańskich rodzin spada meteoryt. Następnego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach znika, ale pozostawia po sobie dosyć interesujące zjawisko w postaci mieniącej się kolorami, roślinności. Okolicę zaczyna spowijać specyficzna aura, która zaczyna wpływać na rodzinę Gardnerów. Wszystko to prowadzi oczywiście do dramatycznego i pełnego fantasmagorii, finału. Cóż, obraz Stanley zapewne trafi w gusta zagorzałych miłośników twórczości Lovecrafta, ale dla statystycznego odbiorcy może się wydać filmem niezrozumiałym, przeszarżowanym w swojej wizualnej odwadze. Nie dziwne więc, że nie znalazł się w szerokiej dystrybucji.



Jednym z najbardziej istotnych dla tej produkcji aspektów było stworzenie odpowiedniego klimatu. Atmosfery groteski, ale i jakiegoś narkotycznego, erotycznego wręcz piękna tytułowego koloru, który przyciąga głównych bohaterów. W tym wszystkim miała pomóc specyficzna ilustracja muzyczna do skonstruowania której poproszony został Colin Stetson. Kanadyjski muzyk jazzowy współpracujący między innymi z formacją Arcade Fire, od wielu już lat próbuje swoich sił w przemyśle filmowym i elektronicznej rozrywki. Z różnym skutkiem mu to wychodziło, choć trzeba przyznać, że siłą marketingowego rozpędu świat o nim usłyszał, kiedy ukazała się kultowa gra, Red Dead Redemption 2. Angaż do Kolorów był okazją zaprezentowania się szerszemu gronu miłośników muzyki filmowej. Czy udało się zyskać ich uwagę?



Co do tego akurat nie mam najmniejszych wątpliwości. Stetson już w założeniach miał tworzyć muzykę, która potęgować będzie ten surrealistyczny obraz. A skoro film swoim sposobem realizacji i szeroko pojętym klimatem przypominał podobne thrillery s-f z lat 80., naturalnym wyborem było pójście w elektroniczne eksperymentatorstwo. Statson postanowił się jednak odciąć od modnej ostatnio stylizacji na retro brzmienia. Zamiast tego zaproponował odbiorcom coś bardziej intensywnego, inwazyjnego. Na tyle mocno wbijającego swoje muzyczne szpony w obraz, by odciągać uwagę widza od treści widowiska. Muzyka Stetsona to czyste sound designerstwo, które nasila się wraz z rozwojem filmowych wydarzeń. I nie będzie przesadą stwierdzenie, że psychodeliczna, narkotyczna wymowa Kolorów, to w głównej mierze zasługa tak skonstruowanej ścieżki dźwiękowej. Muzyki, którą w gruncie rzeczy muzyką trudno nazwać. Pozbawiona jest bowiem jakiejkolwiek melodyki, a opiera się na strukturze rozciągłych, pojedynczych dźwięków, na które nakładane są inne. Budowane w formie crescenda mają jednak pewien element wspólny, a jest nim specyficzny temat – sygnał, który dodaje tej ilustracji bardziej „nieziemskiego” charakteru.



Kompozycja Stetsona przypominać może to, co rok wcześniej serwowała nam oprawa muzyczna Salisbury’ego i Barrowa do thrillera s-f, Anihillation. I jak w przypadku tej pracy, Kolor koncentruje się głównie na kosmicznym zjawisku, zupełnie za nic sobie mając dramaty i problemy głównych bohaterów. Wydaje się jakby wszystko to było podporządkowane tajemniczemu „przybyszowi” i jego niezwykłym właściwościom, którym trudno się oprzeć. Zresztą nie oszukujmy się. Emocjonalna cząstka widowiska Stanleya jest sama w sobie dosyć słaba i ustawiona na kolejne sceny z udziałem tytułowego koloru. W takiej konfiguracji można założyć, że ścieżka dźwiękowa stworzona przez Stetsona spełnia swoje funkcje.


Gorzej, kiedy to doświadczenie zechcemy przenieść na grunt indywidualnego starcia z muzyką. Okazuje się, że sprawa nie jest wcale taka prosta, bo mimo względnej transparentności i aranżacyjnej prostoty, ścieżka dźwiękowa Stetsona stanowi poważne wyzwanie nawet dla odbiorców najbardziej osłuchanych w elektronicznych eksperymentach. Można się o tym dobitnie przekonać sięgając po album soundtrackowy, który ukazał się jeszcze w roku 2019 nakładem Milan Records. 45-minutowe słuchowisko nie należy do najbardziej przyjaznych w obyciu. Choć pierwszych kilkanaście minut otwiera słuchacza na stosunkowo nowe doświadczenie muzyczne, to jednak w miarę zagłębiania się w treść można dojść do wniosku, że poza kilkoma trickami, kompozytor nie będzie w stanie nas już niczym zaskoczyć. I coś w tym jest…



Już od pierwszych minut West of Arkham stawiana jest przed nami sound designerska elektronika zanurzona w narkotycznym klimacie. Jest to zapowiedź tego, co będzie się działo w dalszej części albumu. Chwilowym oddechem przed tym doświadczeniem będzie ambientowe The Gardners, gdzie obok całej gamy syntetycznych brzmień pojawia się również fortepian. Utworem Contact powracamy jednak na „właściwe” tory muzycznej narracji. Od tego momentu każdy kolejny kawałek potęgował będzie wrażenie coraz większego oderwania od jakiejkolwiek melodyki. Apogeum eksperymentatorstwa następuje w ilustracji z finalnej sceny obrazu – Color. Proponowana tu mikstura sampli przemieszanych z gitarowy fuzzem zlewa się ze sobą w hałaśliwym, celowo przesterowanym sygnale dźwiękowym. Natomiast podsumowaniem całego tego doświadczenia soundtrackowego będzie siedmiominutowe Reservoir. I prawdę mówiąc, bez większego żalu można było sobie odpuścić pozostałe utwory.



Niestety Color Out Of Space to rzecz trudna do ugryzienia dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Z pewnością łatwiej będzie tym, którzy na co dzień rozpływają się nad twórczością Reznora lub innych wirtuozów elektroniczno-rockowego instrumentarium. W innej konfiguracji ścieżka dźwiękowa Colina Stetsona jest tylko i wyłącznie dobrym towarzyszem specyficznego obrazu Richarda Stanley. I w takiej właśnie formie proponowałbym rozpocząć swoją przygodę z muzyką Stetsona.


Najnowsze recenzje

Komentarze