W kontekście tego serialu można śmiało napisać, że uczeń przerósł mistrza.
Pomysł, aby zaprezentować współczesne perypetie bohaterów kultowej serii Karate Kid, zaczął żyć własnym życiem, choć o nawiązaniu do tradycji nie zapomniał. W końcu one stanowią fundament fabuły serialu Cobra Kai. Wydawać by się mogło, ze po czterech seriach nieustannego podwyższania napięcia złapie on zadyszkę, ale nic z tych rzeczy. Kiedy zgodnie z umową po przegranym turnieju Miyagi-do formalnie przestaje istnieć, a Terry Silver rozpoczyna niebezpieczną ekspansję zatruwając kolejne młode umysły, Daniel i Johnny nie mogą na to patrzeć ze spokojem. Angażują się w walkę z przebiegłym przeciwnikiem, ale jedyną opcją, by mieć szansę w starciu będzie obranie jego metod. Niebezpieczna to droga, która prowadzi zarówno tych starszych jak i nastoletnich bohaterów do wielu dramatów i wewnętrznych rozterek. Tak, piąta odsłona Cobra Kai kładzie wyraźny akcent na psychikę i motywację postaci, ale nie traci nic a nic na swojej widowiskowości. Mimo że końcówka sezonu nie wgniata w fotel, jak ta z poprzedniego, to jednak otwiera drogę do ciekawego rozwiązania, które z pewnością nastąpi w zapowiadanej, ostatniej już serii.
Czy do tworzenia ścieżki dźwiękowej powróci duet kompozytorski, który przypieczętował sukces całego projektu swoją wyjątkową i barwną oprawą muzyczną? Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, tak samo, jak nie wątpiłem w powrót Leo Birenberga i Zacha Robinsona do piątej serii Cobra Kai. Nie tylko umiejętnie wzięli na warsztat tematyczną i stylistyczną spuściznę, jaką w Karate Kid pozostawił Bill Conti, ale obudowali to wszystko sentymentalnym wydźwiękiem retro-elektroniki łączonej z bardziej współczesnymi formami wyrazu. Przysłowiową kropką nad „i” była natomiast symfoniczna otoczka, która niczym główni bohaterowie nie patyczkuje się z odbiorcą. Twórcy serialu nie oszczędzali na środkach, co wyraźnie czuć w tętniącej podniosłą symfoniką i chórem, ilustracją do sekwencji akcji. Tak naprawdę stylistyczne pole, po jakim poruszają się Birenberg oraz Robinson, jest o wiele szersze. Nie boi się zaglądać zarówno na grunt muzyki popowej, jak i prowizorycznej etniki scalającej bohaterów z miejscami, w których toczy się akcja.
Żywym tego przykładem jest piąty sezon Cobra Kai, który rozpoczynamy od podróży Miguela po Meksyku. Choć wyprowadzane przez kompozytorów melodie ocierają się o pastisz, to trudno zarzucić im, że rozmijają się z filmową treścią. Mimo wielu trudnych tematów podejmowanych przez widowisko Netflixa, ma ono na ogół dosyć luźny ton. A kiedy do tego wszystkiego dorzucimy jeszcze wątki młodzieżowej dramy, to nie sposób o jakąkolwiek nudę. Rzecz jasna odbija się to wszystko na warstwie muzycznej balansującej pomiędzy iście hollywoodzką symfoniką, a gitarowym ambientem poruszającym się między mniej istotnymi wątkami. Tym najbardziej angażującym naszą uwagę jest oczywiście sprawa Terry’ego Silvera oraz jego motywacji. Twórcy serialu świetnie poradzili sobie z dopowiedzeniem wątków genezy stylu Cobra Kai i tego jaki wpływ miały nauczania mistrza Kima Sun-Yunga na byłego żołnierza. Wszystko to zamknięte zostało w sugestywnym, mrocznym temacie ociekającym wschodnią etniką. Historia ta splata się z przeszłością Chozena – dawnego przeciwnika, a obecnie wiernego przyjaciela Daniela LaRusso. Była to więc kolejna okazja do rewizji nakreślonych wcześniej tematów. Czy znacząca i wyraźnie wpływająca na trajektorię nakreśloną w poprzednich seriach? Raczej nie. Linia melodyczna w dalszym ciągu skupia się na doskonale znanych nam postaciach i ich wizytówkach tematycznych. W praktyce mamy więc sprawnie przeprowadzoną kontynuację znanych nam już wcześniej wątków. Można więc odnieść wrażenie, że w porównaniu do czwartego sezonu, ścieżka dźwiękowa do piątej serii Cobra Kai lekko zaniża loty. I coś w tym jest.
Najbardziej daje się to odczuć w proponowanych przez wydawców albumach soundtrackowych wydanych cyfrowo przez Madison Gate Records a w wersji CD nakładem La-La Land Records. Już ten pierwszy proponuje odbiorcy ponad dwugodzinny program, co przy tego typu muzyce jest sporym wyzwaniem. Jeszcze większym jest limitowany do 3 tysięcy egzemplarzy kolekcjonerski specjał od LLLR, który proponuje nam to samo z dodatkowymi przeszło 20 minutami materiału. Po raz pierwszy w przypadku tej serii można więc się poczuć dosłownie zmiażdżonym ilością opublikowanej muzyki. Nie zawsze wartej większej uwagi i rozmywającej w długich chwilach oczekiwania te fajniejsze kawałki. Na taki a nie inny odbiór wpływ ma również układ treści, który tym razem pozostaje wierny chronologii serialowych wydarzeń. Z tego też powodu najbardziej atrakcyjny wyda nam się drugi krążek, a dokładniej jego końcówka, gdzie umieszczone zostały fragmenty ilustrujące emocjonujący finał sezonu. Niemniej jednak słuchając tego wszystkiego nie można nie odnieść wrażenia, że bardziej restrykcyjna selekcja wpłynęłaby na znaczą poprawę odbioru.
Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka do piątego sezonu Cobra Kai stoi na wysokim poziomie i jakościowo nie ustępuje wcześniejszym odsłonom. W obrazie spełnia swoją rolę i gdyby znalazło się tutaj więcej świeżych pomysłów, a dźwiękowy miks nie rozmieniał na drobne wysiłków Birenberga i Robinsona, można by się pokusić o komplet gwiazdek w ocenie. Najbardziej problematyczny pozostaje sposób w jaki zaprezentowano to wszystko na soundtracku. O ile bowiem tak daleko idącą wylewność można by było zrozumieć w przypadku kolekcjonerskiego wydania fizycznego, to tworzenie regularnego, 130-minutowego albumu nie było najtrafniejszym pomysłem. Nie pozostaje zatem nic innego jak szukanie w tym zbiorze utworów, które warte będą częstszych powrotów. A może jednak zostać przy wcześniejszych czterech albumach? W końcu nowego materiału zmieniającego muzyczny wizerunek serii jest tutaj jak na lekarstwo…