Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu to już trzecia cześć filmowej serii, opartej na podstawie książek C.S. Lewisa. Podróż… w reżyserii Michaela Apteda, nie jest zła, lecz jakoś wyraźnie wybrakowana. Obraz bowiem nie zaskakuje, jest przewidywalny i choć młodszym kinomanom pewnikiem przypadnie do gustu, dla bardziej wymagającego widza będzie rozczarowaniem. Udana strona techniczna Narnii to nieco za mało, potrzeba wciągającej fabuły i więcej klimatu, a na to już twórcom zabrakło inwencji.
Dwie poprzednie odsłony adaptacji Lewisa, pod względem muzycznym, zostały opracowane przez Harry’ego Gregsona Williamsa, kompozytora, który wypracował swoją wizję owego świata. Wizję symfoniczną, przesiąkniętą modernistycznymi zapędami i popową stylistyką, może niezbyt mnie przekonującą, ale dość dobrze odnajdującą się w ramach obrazu. Przyznam szczerze, że miłośnikiem owych scorów nie jestem, jednak kilka zawartych weń tematów, zasługuje na uznanie pomimo ich dużej typowości.
Przy trzeciej części filmu, zmiana reżysera, pociągnęła za sobą duże przetasowania w ekipie realizacyjnej, tym samym rolę HGW przejął David Arnold, twórca, który lata temu, w dokonaniach Rolanda Emmericha, pokazał jak dobrze czuje się w kinie epickim. Narnia była więc dla kompozytora szansą odświeżenia wizerunku, po niezbyt owocnych ostatnich latach pracy. W samym filmie, pomimo iż kompozytor nie dopuszcza się swoją muzyką żadnych wyszukanych kinowych szarż, to i tak jego praca, w kategoriach typowo ilustracyjnych sprawuje się naprawdę udanie i zadowalająco.
Czy więc Arnoldowi udało się powrócić do łask? Niestety nie.
Dlaczego? Tak się bowiem składa że Arnold, choć orientacyjnie wiedział jak ugryźć ten film, to jednak pracował chyba kompletnie bez polotu. Muzyka szczególnie cierpi na brak świeżości. Już otwierające krążek Opening Titles, prezentujące temat główny (śliczny przyznać trzeba) ujawnia nikłą oryginalność, bowiem w melodii przewodniej, słychać zarówno odwołania do Johna Barry’ego jak i do Howl’s Moving Castle, Joe’go Hisaishi. Brak oryginalności rzutuje nie tylko na tematykę ale też na stylistykę muzyki, bowiem Arnold sięga za każdym razem po oklepane, staroświeckie środki, w dodatku nie czyniąc zeń pożytku. Sprawa tematu głównego to jeszcze rzecz mało istotna, przy paru bezczelnych plagiatach, których dokonał kompozytor.
Reepi Cheep to wypisz, wymaluj Godzilla (utwór Evacuation), The Duel to kopia tematu Jacka Sparrowa z Piratów z Karaibów, szczególnie blacha brzmi tu identycznie. Nawet najlepszy utwór score’u, monumentalne Into Battle razi paroma kopiami – początek to underscore ponownie zaczerpnięty z Godzilli, zaś fragmenty akcji na trąbki to John Debney i jego Lair. Niestety, David Arnold pisał Narnię na auto-pilocie i tutaj widać to jak na dłoni. Niestety zaważyło to w dużym stopniu na tym, że muzyce brakuje rzeczy w pracach fantasy chyba najważniejszej – polotu i pasji tworzenia, czegoś co sprawiało że słuchając LOTRów, Conana czy też Willowa, czuliśmy że twórca pisał z sercem. Tutaj tego nie ma.
Nawet wspomniany temat główny, choć niewątpliwie bardzo ładny (szczególnie z quasi – Elfmanowskim chórem), nie jest w stanie udźwignąć całości partytury, która cierpi na brak charyzmy. Paradoksalnie, pod względem tematycznym, najbardziej inspirujące są momenty, w których Arnold sięga po patetyczną melodię autorstwa Harry Gregsona – Williamsa. Przyznać trzeba, że jej klasyczne, orkiestrowe aranżacje – szerokie, pełne przestrzeni High Queen of Narnia i spokojne Aslan Appears brzmią świetnie, pozostaje jednak niedosyt, szkoda bowiem, że Arnold nie użył tego tematu na większą skalę (szczególnie w bardziej epickich rozmiarach).
Jako że lubuje się bardzo w muzyce akcji Arnolda z czasów Emmericha, oczekiwałem i tutaj potężnego uderzenia. Niestety, muzyka akcji w Narnii jest co najwyżej przeciętna, stereotypowa i wtórna. Są tutaj udane momenty jak Dragon Attack, ekscytujący fragment na perkusję i fortepian w The Painting, czy „Bondowski” The Lone Island. Ciekawie też jest w momentach gdy David sięga po potężny chór w mocnym The Mist oraz w Into Battle. Ten ostatni tytuł, pomimo iż jest najlepszym fragmentem płyty, to i tak uważam że jest utworem zdecydowanie przereklamowanym. Owszem jest to fragment bardzo dobrej muzyki, ale nie potrafi on utrzymać stałego poziomu przez 11 minut, przez co jego słuchanie to wyczekiwanie na co lepsze fragmenty. Podobny doń, pod względem rozmiarów, War z Avatara pomimo iż przesiąknięty stereotypowym brzmieniem potrafił dać kopa i przyznam, że zrobił na mnie nieporównywalnie potężniejsze wrażenie.
Nie można jednak Arnoldowi odmówić warsztatowej sprawności. Strona techniczna muzyki oczywiście na wysokim poziomie, choć trzeba przyznać że to nie tylko zasługa kompozytora, ale też jego wieloletniego orkiestratora Nicholasa Dodda, nadal bowiem słychać duży jego wkład w muzykę. Pod względem orkiestracji jest to typowy Arnold, wymieszany nieco z poetyką Johna Barry’ego (dostojne brzmienie waltorni). Słychać tu także wspomniane wpływy Elfmana. Te chwyty i techniki kompozytorskie sprawiają iż muzyka zyskuje nieco magii i klimatu, lecz jest tu tak naprawdę za mało wszystkiego. Nieco za bardzo Arnold szczędzi tu takich sympatycznych wstawek jak śliczny początek Lucy and The Invisible Mansion, The Dragons Treasure, czy też ładny Under The Stars. Fragmenty ciekawe i naprawdę godne uwagi toną niestety w morzu ilustracji, bardzo słabo zmontowanego albumu.
I tu kolejny element, który przechyla szalę na niekorzyść muzyki Brytyjczyka. Montaż albumu jest kompletnie nieprzemyślany. Po pierwsze, płyta jest stanowczo za długa – 72 minuty to wiele za długo, tym bardziej, że sporo tutaj nieciekawego underscore. Krążek jest też nieudany pod względem proporcji – początek jest ciekawy, środek nieco nużący i mdły, zaś końcówka jest na szczęście bardziej zadowalająca. Skrócenie albumu i odpowiednie zmontowanie go w około 50 minutowy, z pewnością podniosłoby jego ocenę w górę. Co gorsza, na muzykę składa się aż 30 (!) utworów, za których wiele trwa około minuty albo niewiele więcej, co tylko zabija radość z słuchania.
Podsumowując – tak bardzo oczekiwana przeze mnie partytura, okazała się być niczym więcej jak do bólu poprawną, rzemieślniczą pracą, jakich dziś na rynku wiele. W filmie dokonanie Arnolda daje radę, to fakt, technicznie jest też jest dobrze, lecz muzyce brakuje charakteru i ducha, którymi powinna charakteryzować się muzyka do kina fantasy. Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu brzmi jakby była napisana od niechcenia, od linijki, a kompozytor skupił się tylko na technicznej precyzji zapominając o wlaniu w tę muzykę jakichś uczuć. Nie brak tu ciekawych oczywiście momentów, całość jest jednak zbyt mdła by zachwycać. Jak to zwykł mawiać jeden z naszych czytelników: „Nuda z przebłyskami”. Pół gwiazdki podciągnięte za działanie muzyki w filmie. Tylko dla wielkich fanów Davida Arnolda.