Reymonta oraz „muzyki korzeni” jest tutaj stosunkowo niewiele. Zamiast tego mamy swoiste „Slavic New Age”, etniczną składankę różnych wpływów, brzmiącą cokolwiek ciekawie i pod wieloma aspektami broniącą się jako muzyczny eksperyment. Czy jednak o to chodziło w muzyce ilustrującej Chłopów?
Rozczarowanie, niewykorzystany potencjał, zatracenie ducha Reymonta… czy może porywające odświeżenie kultowej powieści, która przyniosła autorowi Nobla? Opinie na temat największego hitu polskiego kina AD2023, Chłopów, wydają się być nad wyraz podzielone. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Duch Reymonta kładzie się długim cieniem na czymkolwiek, co się doń zbliży, a za adaptację wzięli się twórcy głośno dyskutowanego Twojego Vincenta – Hugh Welchman i Dorota Kobiela-Welchman. Poprzedni film, choć charakteryzował się imponującym odtworzeniem stylu Van Gogha na dużym ekranie, cierpiał na kliszowym i na kolanie napisanym scenariuszu. Tym razem miało być inaczej – stylizowane na chełmoński realizm obrazy miały tchnąć artystycznego ducha w historyczne przedstawienie polskiej wsi i być dopełnieniem wielowarstwowej historii skomponowanej przez polskiego Noblistę.
Czy się udało? Cóż, nie powinno nikogo dziwić, że zaledwie dwugodzinny film ledwo skrobie po powierzchni reymontowskiej głębi, mimowolnie wycinając lub minimalizując znaczną liczbę wątków oraz upraszczając rys psychologiczny większości postaci. Takie są jednak konsekwencje przeniesienia obszernej powieści na ekran. Wydaje się, że prawdziwy problem filmu leży zgoła gdzieś indziej – przy całym uproszczeniu, twórcy zupełnie zatracili główny ton opowieści, zdaje się, że zupełnie nieintencjonalnie. Mieliśmy otrzymać historię o silnej, wyzwolonej kobiecie, która przełamuje powszechnie przyjęte schematy w społeczeństwie i nie znajduje w nim zrozumienia. Zamiast tego, filmowa Jagna jawi się jako mało dojrzała dziewczyna, niepewna i nieświadoma własnych decyzji ofiara, pomiatana przez mężczyzn w patriarchalnej społeczności. Na dokładkę do fabularnych i duchowych odstępstw dochodzą te natury etnograficznej – zarówno stroje, jak i pokazane na ekranie ludowe zwyczaje zdają się w dużej mierze ignorować historyczne aspekty reymontowskiego świata. Zagorzali fani powieści mają wobec tego wszelkie powody do bycia niezadowolonym. Z drugiej strony, ci podchodzący do tematu z mniejszą gorliwością otrzymali piękną i wcale wciągającą audiowizualną opowieść o uciskanej przez patriarchat młodej dziewczynie oraz złożoności wiejskich relacji międzyludzkich. Nic zatem dziwnego, że film został pozytywnie odebrany przez publiczność międzynarodową.
Niemniej podzielone opinie panują wokół stworzonej do Chłopów ścieżki dźwiękowej autorstwa Łukasza Rostkowskiego, znanego pod pseudonimem L.U.C. Trzeba przyznać, że wybór kompozytora jest tyleż nietypowy, co interesujący – znany niegdyś powszechnie jako alternatywny producent hip-hopowy i raper, Rostkowski od lat eksperymentował z innymi formami muzycznymi – od jazzu, przez big bandy (znane jako Rebel Babel Orchestra), aż po brzmienia popowe. Muzyka do ekranizacji Reymonta miała być kolejną cegiełką w różnorodnym dorobku L.U.C.’a, nad którą artysta spędził aż cztery lata. Zapowiedzi muzyczne rozbudzały apetyt na wiele – słyszeliśmy o poszukiwaniach autentyczności, o podróżach po polskich skansenach, o świetnym zrozumieniu między muzykiem a reżyserską parą oraz dużej wolności artystycznej i „powrocie do polskich korzeni”. Jaki jest efekt tej artystycznej eksploracji? Spójrzmy nań z trzech różnych perspektyw – etnograficznej, filmowej oraz czysto rozrywkowej.
Najwięcej kontrowersji wzbudza chyba ta pierwsza. Pojawiają się zarzuty o „niewystarczającą polskość”, zignorowanie łowickich tradycji muzycznych oraz muzyczną tandetę. Rzeczywiście – osoby, które oczekiwały wiernego odtworzenia polskiego folkloru muzycznego, raczej nie mają tutaj czego szukać. Ścieżka do Chłopów to wybuchowa mieszanka artystów i wpływów muzycznych z różnych rejonów Polski, ale i innych słowiańskich krajów – pojawiają się silne wpływy bułgarskie, bałkańskie czy zza naszej wschodniej granicy. Mało tego, całość okraszona jest zauważalną aurą popowej produkcji muzycznej. Artysta argumentuje wybór artystyczny następująco – film to koprodukcja wielu różnych krajów i muzyka miała odwzorować wielokulturowość pracującej ekipy, a brzmienie polskiej wsi zostało osadzone w brzmieniach anglosaskich, żeby było bardziej zrozumiałe dla zagranicznej publiczności.
Daleko jest mi do folkowego purysty i nade wszystko uważam, że filmowa umowność zezwala na pewną dozę artystycznej dowolności w interpretowaniu świata przedstawionego. Ciężko jednak nie dostrzec rażących w tej argumentacji zaniedbań i dziur logicznych, szczególnie gdy zestawimy to z innymi wypowiedziami kompozytora o „muzyce korzeni”. Mówimy tu o muzyce filmowej, której kształt i brzmienie jako takie powinny być osadzone w opowiadanej historii i z niej głównie wynikać. Skąd zatem bułgarskie polifonie czy bałkańskie rytmy w łowickiej wsi? Argument o narodowości twórców wydaje się być kiepską wymówką do forsowanych eksperymentów. Czy gdyby przy filmie pracowali również włoscy i francuscy artyści, muzyka nawiązywałaby do brzmień z tamtych rejonów? Pozostaje mieć nadzieję, że nie. Mimo to, artysta usprawiedliwia użycie nowoczesnych form produkcji tym, że „wychował się na Massive Attack, a Hugh Welchman jest Brytyjczykiem”.
Zastanawiające jest, że w ramach tych muzycznych podróży zupełnie zignorowano tradycje łowickie, które w przeciwieństwie do wielu innych, nie są przecież wcale niedostępne. Pewne uproszczenia można zrozumieć, gdy artysta korzysta z brzmień z innych rejonów Polski – film z założenia polski, mający promować rodzimy folk jak najbardziej usprawiedliwia ukłon w stronę różnych polskich tradycji, a różnice są niemal niedostrzegalne dla nikogo, poza niewielką grupą etnograficznych zapaleńców. Inne wykorzystane brzmienia posiadają jednak mocno inny kontekst, wielokrotnie już zresztą w kinematografii eksploatowany – bułgarskie polifonie pojawiały się tak u Herzoga, jak i w hollywoodzkich superprodukcjach, a bałkańskie wpływy żywcem przenoszą nas do filmów Kusturicy albo koncertów Fanfare Ciocărlia. Jak to się ma do polskiej wsi? Nijak. Zamiast muzyki korzeni, mamy popowo zlepiony konglomerat brzmień z całej Europy wschodniej – pół biedy, gdyby mieszanka ta pojawiała się jedynie w ramach muzyki ilustracyjnej, służąc za dramatyczny nośnik opowieści. Jest jednak wręcz przeciwnie – wszystkie te wpływy przecinają się nawet w utworach służących za muzykę diegetyczną, wywołując wyraźny zgrzyt z światem przedstawionym filmu.
I tutaj dochodzimy do kolejnej kwestii – oddziaływania muzyki w filmie. Wspomniany rozjazd między inspiracjami muzycznymi L.U.C.’a, a reymontowskim przedstawieniem wsi wydatnie, rzecz jasna, wpływa na ogólny odbiór filmu. Bałkańskie trąbki na łowickiej imprezie, czy stylizowane na współczesne drony brzmienie tuby w lipieckiej drewnianej chacie – tego typu elementy wielokrotnie w trakcie seansu zaburzają spójne audiowizualne doświadczenie. Trzeba jednak powiedzieć, że w całym tym szaleństwie kompozytorowi udaje się niekiedy wydobyć pewną filmową magię. Najlepiej objawia się to w scenach tańcach – utwory takie jak Jesień – Tańcuj czy Miłosny Opętaniec sprawdzają się w filmie wcale nieźle, nadającym istotnym scenom odpowiedniego nerwu i stając się dramaturgicznym nośnikiem scen. Niezgorzej prezentują się fragmenty, gdzie artysta wprost sięga do muzyki źródłowej (Rozczesała rozpuściła czy Sowa na Gaju), która mimo wątpliwych wyborów aranżacyjnych broni się swoim pierwotnym charakterem. Niestety, gorzej jest tam, gdzie skoczne tańce ustępują bardziej tradycyjnej muzyce ilustracyjnej. Choć Rostkowski obdarzył ścieżkę wcale ładnym tematem głównym (najlepiej prezentującym się chyba w utworze Jagna), całości ilustracji wyraźnie brakuje narracyjnego zmysłu i bardziej dramaturgicznego sznytu. Przy takim poziomie uproszczeń, jakich film dopuszcza się na poziomie fabularnym, aż prosi się by muzyka była jego emocjonalnym uzupełnieniem. Tego niestety brakuje – duża część kawałków cierpi na aranżacyjną miałkość (banalnie brzmiące minimalistyczne frazy), a sam główny motyw pojawia się w boleśnie repetytywnych wersjach, w bardzo niewielkim stopniu wspomagając narrację filmu.
Wreszcie kończymy na ostatnim aspekcie tego przedsięwzięcia – rozrywkowym. Trzeba przyznać, że tutaj muzyka do Chłopów świeci światłem najjaśniejszym ze wszystkich. W oderwaniu od filmu i analizowanej historii, wszelkie wywołujące wątpliwości wybory artystyczne ustępują pozytywnemu wrażeniu, jaki ta muzyka pozostawia w doświadczeniu albumowym. L.U.C., jako artysta mocno osadzony w muzyce rozrywkowej, wiedział jak zaprezentować score w bardziej przystępnej dla szerszej publiczności formie i zaprosił do projektu szereg artystów z branży. Tak więc usłyszymy na płycie głosy takich autorów jak Kayah (Jesień – Tańcuj), Ralph Kamiński (Zima – Nisko Słonko), Kwiat Jabłoni (Koniec Lata) oraz wielu innych. I tu ciężko oprzeć się wrażeniu, że score mocno odstaje muzycznie od piosenek oraz utworów tanecznych, a obecność plejady gwiazd nakazuje zadać sobie pytanie, czy projekt z góry nie był nastawiony na komercyjną sprzedaż zamiast na ambitną artystycznie interpretację Reymonta. Słuchając albumu można jednak na chwilę odłożyć na bok etnograficzne czepliwości i potupać nogą do stworzonych przez Rostkowskiego rytmów, gdyż są one w istocie rzewne, chwytliwe i – mimo banału tego słowa – fajne.
Muzyka do Chłopów autorstwa Łukasza Rostkowskiego ma prawo podzielić słuchaczy w podobny sposób, w jaki film podzielił widzów. Nie mam wątpliwości, że muzyka ta zaskarbi sobie niemałą ilość fanów – komercyjny sznyt, chwytliwe rytmy oraz szereg brzmieniowych ciekawostek to być może nawet coś, co skłoni niektórych do głębszych poszukiwań w sferze muzyki folkowej. Jednak ci, co takich eksploracji spodziewali się już tutaj, wyjdą nieusatysfakcjonowani. Szczególnie zawiedzeni będą ci, co wzięli sobie do serca górnolotne zapowiedzi samego artysty; Reymonta oraz „muzyki korzeni” jest tutaj stosunkowo niewiele. Zamiast tego mamy swoiste „Slavic New Age”, etniczną składankę różnych wpływów, brzmiącą cokolwiek ciekawie i pod wieloma aspektami broniącą się jako muzyczny eksperyment. Czy jednak o to chodziło w muzyce ilustrującej Chłopów? Chyba nie do końca.