Wśród wielu filmowych gatunków, które obarczone są ryzykiem dosyć kiepskiego przyjęcia i analogicznie słabej sprzedaży, jeden wydaje się inwestycyjnym pewniakiem. Kino grozy, które na realizację potrzebuje dziesiątą część budżetu statystycznego blockbustera, zawsze znajdzie swoich amatorów. I choć, żyjemy w czasach, kiedy pomysłowość twórców zastępowana jest wywlekaniem kolejnych trupów z szafy, nic nie wskazuje by w najbliższym czasie miało się to zmienić. Idealnym przykładem jest najnowsze dzieło reanimowanego studia Orion (MGM) – remake i reboot kultowej serii z przerażającą laleczką o słodkim imieniu Chucky. Marka stworzona przez Dona Mancini i Davida Kirschnera już dziesięć lat temu miała doczekać się nowego wcielenia właśnie pod artystyczną opieką tych panów. Jednakże plany odłożono w czasie, a po wielu zmianach w strukturach studia, ostatecznie wylądowały w rękach autorów sukcesu remake’u innego kultowego horroru – To. Uwspółcześniono również całą historię morderczej lalki rzucając ją w ciasne objęcia techno-terroru. I tak oto sfrustrowany pracownik z tajwańskiej fabryki lalek, wkurzony na szefostwo, przeprogramowuje składają przez siebie zabawkę, pozbawiając ją jakichkolwiek ograniczeń. Trafiając w ręce młodego chłopca o imieniu Andy, przywiązuje się do niego. Na tyle mocno, żeby każdego z otoczenia traktować jako zagrożenie dla ich przyjaźni. Jak to więc w takich filmach bywa, inteligentna lalka, powoli, aczkolwiek konsekwentnie i z wyobraźnią godną seryjnego mordercy, eliminuje „zagrożenie”. Mimo poważnych wątków, jakie poruszane są w Laleczce, twórcy nie ukrywali, że chcą otworzyć serię o Chuckym na nowe pokolenie, tworząc swego rodzaju pastisz ubrany w humorystyczne, lekkostrawne szaty. Wszystko to sprawia, że nowe Child’s Play ogląda się całkiem przyjemnie, choć nie bez poczucia obcowania z tanią, tandetną rozrywką.
Laleczka nie byłaby dla mnie łakomym kąskiem, gdyby nie dwa definiujące je smaczki. Pierwszym było obsadzenie Marka Hamilla w roli tytułowej zabawki. Drugim natomiast angaż jednego z moich ulubionych kompozytorów – człowieka, który swoją tytaniczną pracą od lat udowadnia, że należy mu się miejsce wśród topowych, hollywoodzkich twórców muzyki filmowej. Mowa rzecz jasna o Bearze McCreary, który jak do tej pory, zaliczał fenomenalny wręcz rok 2019. Angażując się w kilka projektów na raz, bez większego problemu „obsłużył” każdy z nich w stopniu co najmniej zadowalającym. Czy Laleczka przerywa tę świetną passę?
Pierwsze wrażenie, jakie towarzyszy odsłuchiwaniu ścieżki dźwiękowej stworzonej przez Amerykanina pozwala faktycznie sądzić, że para z jaką McCreary brnie przez kolejne zlecenia, zaczyna powoli uchodzić. Ale to efekt podstawowego błędu, jaki często popełniam jako miłośnik muzyki filmowej. Zanim bowiem wybiorę się na film, zdarza mi się sięgnąć po album soundtrackowy będący przecież niczym innym, jak tylko pamiątką po seansie. Także i tym razem dałem się zwieść mało atrakcyjnej treści, którą ratował tylko charakterystyczny motyw Chucky’ego. Dopiero wycieczka do kina pozwoliła docenić jak wiele świetnych pomysłów, wykonawczych smaczków oraz doskonałego wyczucia kryje się w tej niepozornej pracy. Zacznijmy jednak po kolei…
Bear nie byłby sobą, gdyby wchodząc w taki projekt nie próbował przemycić przynajmniej cząstki swojego eksperymentaroskiego usposobienia. Tym razem postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Postanowił bowiem całość swojej muzyki (oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe) oprzeć na dźwiękach wykrzesanych z zabawkowych instrumentów, czyli wszelkiej maści tworów giatropodobnych i pianinopodobnych, dzwonków, otamatonów, lir korbowych (zastępujących w wielogłosie sekcje smyczkowe!) i akordeonów. Idea wprawdzie ciekawa, ale kwestia realizacji takiego przedsięwzięcia i to w kontekście kina grozy, wydawała się materiałem na wielomiesięczną pracę. I tak też w rzeczywistości było. Krok po kroku, instrument po instrumencie, warstwa po warstwie, tzw. „toy orchestra” nabierała realnych kształtów. W miarę postępu prac pojawiała się konieczność zagospodarowania przestrzeni, której zabawki nie mogły w żaden sposób wypełnić. I tutaj z pomocą przyszedł niezawodny Calder Quartet i równie sprawdzony przez Beara w boju, praski chór. Nie to jednak przesądziło o wyjątkowości ścieżki dźwiękowej do Laleczki. Choć poczynione przez kompozytora zabiegi dosyć wyraźnie wybrzmiewają w starciu z dźwiękowym miksem, to jednak przysłowiową wisienką na torcie był temat Chucky’ego zamknięty w ramach tzw. piosenki Buddiego. Utwór, który powstawał na etapie kręcenia filmu, przeszedł bardzo długą drogę zanim uzyskał swój finalny kształt. Jednym z tych etapów był na przykład pomysł, aby tekst wyśpiewał sam aktor wcielający się w postać lalki, czyli Mark Hamill. Godziny spędzone w studiu przyniosły wymierny rezultat w postaci świetnie zaaranżowanej piosenki przynależącej do świata filmowego. Ale to, co później zrobił z tą melodią McCreary znacznie wykraczało poza jego powinności. Postanowił temat ten zaaranżować z jednej strony na wspomnianą wcześniej orkiestrę zabawek, drugiej na dziecięcy chór. Zanim jednak zatrudnił śpiewaków, nagrał demo ze swoim wokalem. Efekt był na tyle imponujący, że nawet po zarejestrowaniu partii chóralnych, wszyscy z otoczenia nalegali, aby kompozytor pozostał przy swoim głosie. I tak zrodził się jeden z najbardziej intrygujących elementów ścieżki dźwiękowej do Laleczki. Piosenka, która wciskana fragmentarycznie w poszczególne sceny budowania relacji między Chuckym a Andym, buduje przy okazji niesamowity, jakby utopijny świat kruchego szczęścia i ciepła. I jak w dobrym horrorze przystało, jest to tylko muzyczne wodzenie za nos. Swego rodzaju cisza przed burzą, która burzy ten ład pozostawiając tylko chaos. To samo można odnieść do ścieżki dźwiękowej, która im bardziej skupia się na wątku grozy, tym bardziej traci swój urok, a staje się klasycznym, opartym na „jump scare”, tworem grozy.
Wychodząc z kina można się jednak poczuć owładniętym przez ciekawe, zaskakujące pomysły, jakimi w warstwie muzycznej filmu raczył nas Bear McCreary. Na tyle mocno, by dać albumowi soundtrackowemu jeszcze jedną szanse. 65-minutowe słuchowisko wydane nakładem prywatnej wytwórni kompozytora, Sparks & Shadows, wydaje się prawie że kompletnym zestawem utworów, jaki wybrzmiał w filmie. Troszkę uwydatnionym przez zabiegi edycyjne, ale w dalszym ciągu jest niełatwym tworem do przetrawienia. Bardzo zróżnicowanym pod względem stylistycznym, zaskakującym niektórymi rozwiązaniami, ale nie unikającym serwowania pewnych gatunkowych klisz i podążania za wyuczonymi trickami kompozytora.
Gdyby u progu tego doświadczenia soundtrackowego ktoś mi powiedział, że godzinę później będę przysypiał, nie uwierzyłbym. Faktycznie początek albumu jest tak błyskotliwy i zaskakujący w formie, jak to tylko możliwe. I tak oto już na wstępie otrzymujemy enigmatycznie zatytułowany Track 1, będący niczym innym, jak piosenką Buddiego ubraną w iście sielankową aranżację. Bez kontekstu filmowego można go przyjąć z lekką konsternacją, ale dosyć szybko ten album kupuje nas wspomnianą wcześniej prezentacją tematu głównego w czterominutowym Theme from Child’s Play. Podjęte tu idee będą wytyczną w budowaniu muzycznej narracji dalszej części soundtracku – szczególnie pierwszych kilkunastu minut, gdzie tak na dobrą sprawę dopiero poznajemy tytułowego bohatera i jesteśmy świadkami ewolucji jego upiornego usposobienia. Kawałek ten ostatecznie również utwierdza nas w przekonaniu, że kompozytor nie ma zamiaru powracać do motywu z klasyka z 1988 roku. Aczkolwiek nie ucieka od melodii stworzonej przez Joe Renzettiego. Specjalnie na potrzeby tego albumu zaaranżował ją na swoją orkiestrę stworzoną z zabawek. Efekt jest całkiem satysfakcjonujący, choć nie wydaje się konkurencją dla nowej melodii.
Jak już wspomniałem, temat Chucky’ego jest fundamentem, na którym opiera się większość melodyki początkowej części soundtracku. Jej uzupełnieniem jest melancholijna, dosyć mdła przygrywka ilustrująca relacje miedzy Andym i jego matką (Karen and Andy). Dosyć miła w obyciu ilustracja stosunkowo szybko zmienia swoje oblicze. Wraz z utworem Bad Influence zaczynamy odkrywać mroczne odcienie tej historii. Fantazyjne aranżacje powoli zastępują wyuczone tricki z gatunkowej grozy i ogrom nudy wdzierającej się zarówno w strukturę, jak i treść ścieżki dźwiękowej. Środkowa część albumu jest zdecydowanie najgorszym i najmniej frapującym doświadczeniem soundtrackowej Laleczki. Muzyka opierająca się na ustawicznym, naprzemiennym budowaniu i uwalnianiu napięcia, choć w filmie robi swoje, to w indywidualnym odsłuchu staje się momentalnie bardzo męcząca. I gdyby nie dynamiczna, okraszony sporą porcją muzycznej akcji, finalna konfrontacja, można by było pokusić się o przedwczesne zakończenie przygody z tym krążkiem. Warto jednak przeczekać te chwile – jeżeli nie dla wspomnianej akcji, to przynajmniej dla prezentacji źródłowego utworu zdobiącego reklamy firmy Kaslan oraz współczesną aranżację motywu Renzettiego.
Tym razem – wyjątkowo – nie będę zachęcał do sięgnięcia po album soundtrackowy. Bo komu może on sprawić nieskrywaną radość? Chyba tylko zdeklarowanym fanom twórczości Beara, takim jak ja. Statystyczny miłośnik muzyki filmowej z pewnością doceni kreatywność i zaangażowanie McCreary’ego w tworzenie unikatowego brzmienia Laleczki, ale czy coś poza tym? Wątpię. Warto więc sięgnąć po film, by przekonać się jak ten trudny skądinąd materiał radzi sobie w starciu z obrazem.