Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Charlie’s Angels [2019] (Aniołki Charliego)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 14-02-2020 r.

  • Wpadasz na genialny pomysł, aby stworzyć reboot serii, która współczesnych widzów ni grzeje ni ziębi.
  • Tworzysz to wszystko pod szyldem feministycznego kina akcji, lansując się przy okazji jako wielka orędowniczka spraw kobiet w branży filmowej.
  • Mimo wszystko do realizacji zatrudniasz setki mężczyzn, a główne bohaterki traktujesz na planie jak wabik na męską część popcornożerców.
  • Po premierze zbierasz ostre baty za, delikatnie rzecz ujmując, „słaby” efekt końcowy. A twoją jedyną formą obrony jest atak. Oskarżasz więc mężczyzn-recenzentów o celowe dyskredytowanie prawdziwego, kobiecego kina, które tworzysz.
  • Dziwisz się, że kina dalej świecą pustkami…

    Dokładnie tyle „ugrała” Elizabeth Banks na swoim najnowszym filmowym przedsięwzięciu – n-tej resuscytacji serii Aniołków Charliego. Aktorka, która próbuje ostatnio swoich sił za kamerą, najwyraźniej się do tego nie nadaje. Tworzone przez nią historie są po prostu nieciekawe (w najlepszym przypadku po prostu naiwne). Ma również wyraźny problem z ogarnięciem tego, co dzieje się na planie. Choć aktorzy silą się jak mogą, aby wykrzesać z ich kreacji maksimum, to wszystko rozbija się o fatalnie wręcz skonstruowany scenariusz. I abstrahując od wielu innych ułomności, jakimi emanuje ten obraz, chciałbym w tym miejscu napisać tylko jedno. Banks, nie daruję ci tego, co zrobiłaś z postacią graną przez Patricka Stewarta.



    Nie daruję podwójnie, bo sprawiłaś wielki zawód również na innej płaszczyźnie – muzycznej. Fakt, że po tym filmie nie oczekiwałem przysłowiowych cudów. Biorąc pod uwagę to, jak wyglądały ścieżki dźwiękowe do poprzednich kinowych wynurzeń Aniołków, można było się spodziewać iście dyskotekowego grania. Cóż, niewiele się pod tym względem pomyliłem. Promykiem nadziei miała być jednak oryginalna ścieżka dźwiękowa do skonstruowania której zaangażowany został jeden z najbardziej eklektycznych i elastycznych (ostatnio) twórców w Hollywood – Brian Tyler. Pomijam fakt, że zatrudnienie mężczyzny na to stanowisko było jawnym zaprzeczeniem idei widowiska realizowanego przez kobiety dla kobiet. Obiecujące wydawały się zapowiedzi powrotu kompozytora do stylów i brzmień, jakie królowały w czasach, kiedy swoje telewizyjne triumfy święcił oryginalny serial Aniołki Charliego. A uwzględniając dobrą passę towarzyszącą ostatnio Tylerowi oraz niezwykle „lekką” rękę w kreowaniu fajnych, łatwo przyswajalnych melodii, można było oczekiwać czegoś iście przebojowego. I taki też produkt finalnie otrzymaliśmy. Szkoda tylko, że nie w warunkach filmowych…



    Amerykanin mógł darować sobie cały intelektualny wysiłek włożony w tą ścieżką dźwiękową. Pies z kulawą nogą nie merdnąłby ogonem z przejęcia, gdyby ta muzyka okrojona została tylko do zestawu sampli osadzonych na dynamicznych perkusjonaliach. Bo dokładnie na tym poziomie stylistyczno-wykonawczym poruszają się miliony piosenek zalewających produkcję Elizabeth Banks. Dyskotekowo-teledyskowa maź w stylu glamour wylewa się niemalże hektolitrami z tego pstrokatego obrazu. A wąska przestrzeń zarezerwowana na chociażby symboliczne dopieszczanie warstwy fabularnej lub akcji… No cóż, najwyraźniej jest zbyt wąska, aby zmieścić w niej oryginalną ścieżkę dźwiękową z całym jej aranżacyjnym inwentarzem. Muzyka Tylera upychana jest w tło niczym kolejne filmowe docinki i podteksty serwowane męskiej części widowni. Ale kiedy ostatecznie dochodzi już do głosu, wtedy zaczynają dziać się prawdziwe cuda.



    Nagle okazuje się, że pazur wątku szpiegowskiego nie jest wykończony jakimiś tanimi tipsami nabytymi na osiedlowym bazarze, ale solidnie wykonanymi hybrydami mieniącymi się olbrzymią paletą barw i stylistycznego piękna. W gruncie rzeczy Brian Tyler wykonał kawał solidnej, ale i niewdzięcznej roboty. Postanowił bowiem zarzucić link pomiędzy współczesną estetyką kina akcji, a klasyką filmu szpiegowskiego oraz tzw. „heist movie” z lat 70. Otrzymaliśmy więc mniej więcej to, co zadecydowało o sukcesie ścieżki dźwiękowej do Iluzji w przełożeniu na dynamikę oraz „efektowność” serii Szybcy i wścieki. Brzmi kuriozalnie? Oj można się zdziwić słuchając gotowego produktu. Sukces tego przedziwnego połączenia tkwi nie tylko w dobrych proporcjach, ale i solidnym spoiwie, tudzież temacie przewodnim ścieżki dźwiękowej. Tak „inwazyjnej”, szalenie przebojowej i (co najważniejsze) skutecznie radzącej sobie w obrazie melodii, Brian Tyler nie stworzył już dawno. I może przesadnym byłoby stwierdzenie, że ścieżka dźwiękowa nie miałaby racji bytu bez owego tematu, ale na pewno czegoś by tu brakowało. Nie mogło natomiast zabraknąć scenicznego alter-ego Briana Tylera. Aby jeszcze bardziej „wejść” w narzuconą przez panią reżyser konwencję, Amerykanin (w masce Madsonika) stworzył dwie piosenki balansujące na granicy popu, house’u i funku. I wszystko to, jak krew w piach, bo w filmie nie mają praktycznie żadnej przestrzeni, by zaistnieć.


    Trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której statystyczny widz, zaraz po seansie filmowym, biegnie do sklepu, aby nabyć krążek z oryginalną muzyką Briana Tylera. Score traktowany jest w obrazie jak przysłowiowe piąte koło u wozu. Zakładając jednak, że uda nam się nawiązać nić porozumienia z przebojowym tworem Tylera, nie pozostaje nic innego, jak sięgnąć po krążek, który ukazał się na naszym rynku nakładem Sony Music. Niestety i w tym przypadku zwykłemu „szaraczkowi” muzyczno-filmowemu rzucane są kłody pod nogi. A tymi kłodami jest czas trwania albumu oraz chaotyczny układ treści. Biorąc na poprawkę, że praktycznie co drugi album Tylera jest tak konstruowany, można się było już do tego przyzwyczaić. Na wejściu panuje więc obowiązkowa „selekcja” najbardziej wartych uwagi kawałków. I choć zazwyczaj znajdują się one na początku słuchowiska, to tym razem dokonano pewnych roszad.



    Naszą przygodę z tylerowskim soundtrackiem tradycyjnie zaczynamy od prezentacji suity tematycznej, która zwyczajowo wybrzmiewa w napisach końcowych filmu. Po tak energetycznym i przebojowym wstępie nabieramy ochoty na więcej. I nie powinniśmy być rozczarowani przedzierając się przez serię spokojniejszych, ale zaaranżowanych „z klasą” utworów, odwołujących się do szpiegowskiej działalności Aniołków. Warto w tym miejscu wspomnieć, że kompozytor po raz kolejny wziął na siebie wykonawstwo większości solowych partii, jak gitary, perkusje, czy elektronika. Pozostała część, to już wirtuozeria świetnie wpasowanej w tę architekturę, hollywoodzkiej orkiestry. Oczywiście najlepiej radzi sobie ona w sekwencjach akcji, których na albumie z muzyką do Aniołków Charliego nie brakuje. Aczkolwiek nie każdy z akcyjniaków fascynuje w aż takim stopniu, co sekwencja pościgu po ulicach Hamburga. Ale nawet w najbardziej niepozornych utworach znaleźć można jakieś aranżacyjno-wykonawcze smaczki.



    Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że na wielu płaszczyznach jest lepiej aniżeli w analogicznej oprawie muzycznej do Iluzji. Sztuczka polega na odpowiednim żonglowaniu bogatą paletą wykonawczą przy jednoczesnym, bardzo ścisłym trzymaniu się tematyki. Olbrzymi „flow” jakim przemawia taka mieszanka, odciąga w czasie poczucie zmęczenia względną monotematycznością. Takowe ostatecznie jednak dopada odbiorcę w końcowej części albumu. Aby więc nie przeszło nam przez myśl przedwczesne zakończenie przygody z soundtrackiem, Brian Tyler wyciąga jeszcze kilka asów, którymi rozgrywa interesującą partię. Ta zagrywka łączący w sobie elementy muzycznej akcji z odrobiną pikanterii serwowanej przez sceniczne wcielenie Tylera – Madsonika. Wszystko to pozwala dotrwać do końca albumu bez poczucia zmarnowanego czasu. A to nie lada sukces w przypadku 73-mintowego słuchowiska.



    Na taką partyturę w wykonaniu Briana Tylera czekałem od dawna. Miło patrzeć, jak ten kompozytor eksperymentuje w różnego rodzaju gatunkach i stylach, ale jeszcze milej patrzy się (i słucha), gdy po takiej chwili odskoczni Tyler pokazuje, że umie robić dobry użytek z orkiestry i elektroniki. I co najważniejsze, wydaje się, że wszystko to sprawia mu wiele frajdy. Szkoda tylko że ten wysiłek nie ma adekwatnego przełożenia na film Elizabeth Banks. Cóż, pewnych rzeczy i decyzji nie dało się tu przeskoczyć…

  • Najnowsze recenzje

    Komentarze