Co by było gdyby nasz świat nawiedziła obca cywilizacja? Przemysł filmowy podzielony jest na twórców doszukujących się w tym wydarzeniu wielu pozytywów, choć są i tacy, którym daleko do optymizmu. Ludzkość zdominowana, zamknięta w gettach-miastach, walcząca o przetrwanie, czasami dopuszczając się nieludzkich czynów? Takich produkcji powstaje ostatnio mnóstwo i w kanon takowych idealnie wpisuje się najnowsze „dziecko” Ruperta Wyatta. Reżyser Genezy Planet Małp tym razem powraca z całkowicie autorskim projektem o enigmatycznej nazwie Captive State. Thriller s-f opowiada o ludzkości, na kilka lat po inwazji obcej cywilizacji. Nowy porządek i prawo zaprowadzone przez tajemnicze istoty w gruncie rzeczy przypomina totalitarny reżim, gdzie pod fasadą szczęścia i dobrobytu kryje się bezwzględna, wyniszczająca planetę, polityka. Treść filmu koncentruje się wokół działań lokalnej, chicagowskiej komórki terrorystycznej i pewnego policjanta rozpracowującego cała siatkę. Wszystko widziane jest natomiast z perspektywy Gabriela Drummonda, który przypadkowo trafia w sam środek intrygi. Jak to wszystko się kończy? Dosyć ciekawym twistem fabularnym, choć trudno wypowiadać się o tym widowisku, jako udanym. Można odnieść wrażenie, ze poza pomysłem i rzetelnym podejściem do kwestii organizacyjnych grup terrorystycznych, Wyatt nie do końca wiedział w jakim kierunku pchnąć tę historię. Film, który okazuje się filmem o niczym, również z niczym wrócił po dosyć skromnym, kinowym pochodzie. Zrealizowany za 25 mln $ nie zdołał zwrócić nawet skromnej części tej inwestycji.
Swego czasu zagadką była również kwestia angażu kompozytora do tego specyficznego kina. Reżyser, który nie przywiązuje się do konkretnych nazwisk, tym razem postanowił sięgnął po młodego, obiecującego w branży twórcę, Roba Simonsena. Nie bez powodu zresztą. W końcu kolorystyka i atmosfera bijąca z obrazu stała w sprzeczności z możliwością epatowania klasycznymi środkami muzycznego wyrazu, do jakich przyzwyczaił nas na przykład Patrick Doyle. Thriller s-f zanurzony w klimacie noir potrzebował równie mrocznej, co odważnej pod względem brzmieniowym, ilustracji. Balansującej na granicy ambientu i industrialu, choć pozwalającej zatrzymać się również nad pewnymi wątkami dramatycznymi. Amerykanin nie miał większego problemu z „rozpracowaniem” tego obrazu, wszak połowę swojej kariery poświęcił na udoskonalaniu swojego warsztatu w posługiwaniu się elektroniką. Tą współczesną jak i ocierającą się o stylistykę retro. I choć niektóre elementy tekstur przypominać mogą leciwe sample, do których tak ochoczo powracał w pracach takich, jak Nerve, to jednak dominują bardziej aktualne brzmienia.
Jak nie trudno wydedukować, ilustracja muzyczna pojawia się głównie w kontekście scen akcji lub działań przygotowawczych do centralnego punktu widowiska – zamachu wymierzonego w kosmicznych oprawców. Kolejną oczywistą sprawą jest budowanie struktur ilustracji na pulsujących bitach, choć nie zawsze ten model sprawdza się w scenach akcji. Czasami lepszym rozwiązaniem wydają się narkotyczne, wznoszące i opadające dźwięki w akompaniamencie buczących dronów. Wszystko to może przypominać sinusoidę miotającą słuchacza pomiędzy filozofią tworzenia Johanna Johannssona, a mainstreamem serwowanym nam przez chłopców z RCP. I mimo wielu prób podważania melodyki serią dysonansów, ostatecznie jednak muzyka Amerykanina wpisuje się w gatunkowe standardy tego typu kina. Jest więc dosyć przewidywalnie, ubogo w melodycznej treści, ale za to adekwatnie w zderzeniu z filmową rzeczywistością. I gdyby właśnie nie kontekst, prawdopodobnie można by było przejść obok tej ilustracji niewzruszenie. Niemniej jednak upór z jakim dźwiga ten ciężki gatunkowy obrazu zasługuje na danie tej ścieżce dźwiękowej drugiej szansy – tym razem w indywidualnym starciu słuchacza z okolicznościowo wydanym albumem soundtrackowym.
Ukazał się on nakładem Sony Classical, ale tylko w wersji elektronicznej. Zresztą biorąc pod uwagę rangę projektu i jego kiepskie przyjęcie, trudno było oczekiwać po takiej muzyce wydania płytowego. W każdym razie na treść tego wirtualnego albumu soundtrackowego składa się o dziwo kompletny materiał, jaki wybrzmiewa w filmie Wyatta oraz piosenka promująca widowisko w wykonaniu Miji. Zestawiając te proporcje łatwo obliczyć, że ponad połowa filmu obyła się bez ingerencji twórczej Simonsena. Czy album równie dobrze mógłby się obyć bez tej kompletnej prezentacji?
Moim zdaniem jak najbardziej tak. Proponowany przez kompozytora, zestaw utworów, to troszkę nadwyrężający cierpliwość słuchacza, zbyt hojny prezent. Muzyka sama w sobie nie opowiada żadnej historii, a raczej koncentruje się na budowaniu posępnego klimatu z okazjonalnie wyprowadzanymi, bardziej dynamicznymi fragmentami, ot chociażby jak tytułowe Captive State. Tak charakterystycznych utworów jest na soundtracku stosunkowo niewiele. Na ogół jest to prześlizgiwanie się pomiędzy kolejnymi, minorowymi teksturami, na gruncie których osadzane są różnego rodzaju elektroniczne eksperymenty. Czasami elektronikę zastępują smyczki zaklęte w rytmicznych ostinatach. Ale nie liczny na zbytnią wylewność w melodyce. W pracy funkcjonuje jeden temat opierający się na serii wznoszących się i opadających naprzemiennie dźwięków. Nawet melancholijna liryka okraszana jest albo kolejną porcją dysonansów albo gitarowym fuzzem. Dlatego też z nieskrywaną satysfakcją przyjmujemy piosenkę Miji z całym jej aranżacyjnym inwentarzem. Elektro-popowy song oparty na motywie przewodnim widowiska jest całkiem okej, choć daleko mu do fajnego, chwytliwego kawałka stworzonego na potrzeby Nerve.
Ot festiwal porównań, z których przebrzmiewa nutka lekkiego rozczarowania – tak w skrócie można określić ścieżkę dźwiękową do Captive State Jednakże zanim zaczniemy wieszać na Simonsenie psy i wieszczyć spadek formy, w pierwszej kolejności warto byłoby zadać sobie pytanie o źródło inspiracji, czyli sam film Wyatta. Obraz, który nie nie daje do myślenia, a na płaszczyźnie dramaturgicznej oferuje serię prześwietlonych klisz. W takim to środowisku wzrastała być może najmniej fascynująca praca Roba Simonsena ostatnich lat. Może nie fascynująca, ale rzetelnie wywiązująca się z ciążących na niej, ilustracyjnych obowiązkach. Tylko tyle i aż tyle.