Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Timothy Williams

Brightburn

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-05-2019 r.

To mógł być jeden z ciekawszych filmów tworzonych w kontekście gatunku superhero… Okej, raczej w kontraście do tego typu kina, bo o żadnym bohaterze nie ma tutaj mowy. Początek wydaje się tendencyjny. Mamy młode małżeństwo starające się bez powodzenia o dziecko. Pewnego wieczoru na ich farmie ląduje statek kosmiczny, w którym znajdują niemowlę. Dalsze losy Brandona Breyera przypominają znane nam karty komiksowe Supermana. Z tą różnicą, że odkrywający swoje moce, młodzieniec, odkrywa również swoje prawdziwe przeznaczenie – przejąć kontrolę nad światem. Chłopak niezdolny do żalu za swoje bezpardonowe cczyny, nakręca więc wokół siebie spiralę przemocy, która doprowadza do wielkiej tragedii.

Zwiastuny filmu Brightburn produkowanego przez Jamesa Gunna, a reżyserowanego przez debiutującego w roli reżysera, David Yarovesky’ego, obiecywały kawał świetnego kina utrzymanego w klimacie grozy. Niestety im bardziej zagłębiamy się w treść tego widowiska, tym bardziej dochodzimy do wniosku, że poza ogólną koncepcją nikt nie miał większego pomysłu, jak sensownie przedstawić tę historię. Motywacje głównego (anty)bohatera wydają się miałkie, a cała narracja sprowadza się do ukazywania potwornych czynów Brandona i okazjonalnych antraktów pomiędzy nimi. Szkoda, bo Brightburn mógł być swego rodzaju Omenem gatunku. Filmem uderzającym w nieskazitelny wizerunek „człowieka ze stali”.

Ograniczenia budżetowe z jakimi borykali się twórcy tego obrazu dało się odczuć nie tylko w sferze wizualnej, stroniącej od efekciarskich batalii i scenerii. Również w kwestii muzycznej. I tak oto na stanowisko kompozytorskie nie został zaangażowany, jak to zwykle u Gunna, Tyler Bates, ale współpracujący z nim od lat, Timothy Williams. Choć nazwisko kojarzyć się może ze słynnym Maestro, to jednak brytyjskiemu twórcy bardzo daleko w genach i predyspozycjach do wyżej wspomnianego. Swoją karierę budował głównie w otoczeniu ludzi z Remote Control Productions, zgarniając tylko do czasu do czasu jakieś solowe projekty. Brightburn mógł być biletem do wejścia w ciaśniejsze kręgi bardziej rozchwytywanych rzemieślników amerykańskiej branży. Czy Timothy wykorzystał tę szansę należycie?

Skłamałbym mówiąc, że tak. Ranga projektu oraz zaangażowane samego Gunna, który lubi kontrolować proces powstawania każdego detalu swoich filmów, najwyraźniej odbiły się na kreatywnej cząstce procesu twórczego Williamsa. I jest to o tyle zastanawiające, gdyż możliwości, jakie stwarza tego typu kino są wręcz ogromne. Od tematyki począwszy poprzez różnego rodzaju zabawy z aparatem wykonawczym… Olbrzymie pole do popisu. Niestety, zarówno jednego jak i drugiego zabrakło w zachowawczej pracy Williamsa.

Oglądając film można odnieść wrażenie, że Brytyjczyk tak mocno skoncentrował się na elemencie grozy, że o wszystkim innym po prostu zapomniał. Muzyka, której niewiele poświęca się przestrzeni w tym widowisku, przemawia główne suspensem i klasycznym zestawem rozwiązań w scenach grozy. Mamy więc nisko schodzące dęciaki z kontrapunktującymi instrumentami smyczkowymi. Strukturę pracy uzupełnia subtelnie „wmontowana” elektronika. Przy jej pomocy realizowana jest tendencyjna w brzmieniu, muzyczna akcja. Wyłamująca się jakimkolwiek melodycznym strukturom, ścieżka dźwiękowa, balansuje pomiędzy określonym zestawem sprawdzonych już rozwiązań. No i niestety, tak stworzona oprawa muzyczna pozbawiona jest nie tylko jakiejkolwiek narracji, ale i treści. Anonimowa ilustracja staje się tylko narzędziem w ręku filmowców, wykorzystywanym do podsycania napięcia. Jeżeli więc weźmiemy pod uwagę czysto pragmatyczną cząstkę tego przedsięwzięcia, to można zgodzić się ze stwierdzeniem, że Timithy Williams osiągnął tutaj wymagane minimum. Tylko co z tego?

Walory estetyczne pracy są tak miałkie, że raczej wątpliwym jest, aby po zakończonym seansie ktokolwiek zapałał chęcią sięgnięcia po album soundtrackowy. Mimo wszystko takowy ukazał się drogą elektroniczną nakładem Sony Classical. 40-minutowy, wirtualny krążek, trudno nazwać jakkolwiek dobrym słuchowiskiem. Spośród zgromadzonych tam dwudziestu utworów, na palcach u jednej ręki policzyć można te, do których warto w ogóle powracać. Jakie to utwory?

Na pewno nie będzie nim otwierający soundtrack, tytułowy Brightburn. Temat zamknięty w ramach tego minutowego kawałka jest tak samo anonimowy, jak cała reszta albumu. Odwoływanie się do określonych zestawów brzmień i rozwiązań stylistycznych nie wystarczy, aby utrzymać uwagę odbiorcy na dłużej. Jest jednak płaszczyzna, na której można odnaleźć coś interesującego. A jest nią sfera emocjonalna racjonalizująca w muzyce dosyć wątłe relacje między Brandonem, a jego opiekunami. Jednym z najciekawszych utworów tego typu jest Who Am I?. Podobne wrażenie pozostawiałaby sekwencja z finalnej potyczki, gdzie niedoszłe ofiary starają się odwoływać do ludzkiej cząstki przybysza z kosmosu, ale wszystko psują dynamiczne zwroty akcji, uwalniające kolejną porcję agresywnych brzmień i nisko schodzących basów. No i tyle w temacie ciekawostek.



Miało być tak fajnie, a wyszło jak zwykle. Takie słowa cisną się zarówno po filmowym seansie, jak i po wysłuchaniu ścieżki dźwiękowej do Brightburn. Muzyki totalnie zmarnowanej szansy. I mimo wiadomego otoczenia, w jakim wzrastał muzycznie Timothy Williams, po prostu nie da się mówić o tej pracy bez nutki rozczarowania. Na pewno byłoby ono mniej gorzkie, jakby do tego zestawu ogranych już rozwiązań stylistycznych dołączył jakiś charakterny temat kreujący jakąkolwiek treść słuchowiska. Ale nie ma i tego. Zatem z mojej strony nie będzie kolejnych powrotów do tej ścieżki dźwiękowej.


Najnowsze recenzje

Komentarze