Który to już rok trwamy w tym naszym retro-śnie? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bo fascynacja kulturą lat 80. minionego stulecia rodziła się etapami. Najpierw dotknęła branżę muzyczną swoimi specyficznymi brzmieniami (ztw. synthwave), by później przypuścić bezpardonowy atak na świat filmu. Ten – w wydaniu komercyjnym bronił się jak mógł – ale w końcu uległ wszechpanującej modzie, serwując odbiorcom kilka niewybrednych filmów i seriali. Ale to właśnie w produkcjach niezależnych, niskobudżetowych tkwił olbrzymi potencjał w zarzucaniu pomostu między współczesnymi możliwościami technicznymi, a estetyką tworzenia filmów z pogranicza akcji i s-f z lat 80. Był Kung Fury, był Turbo Kid, a teraz czas na… Kosmiczne maszyny.
Tytuł należałoby przetłumaczyć jako Krwawe maszyny, bo w oryginale tak właśnie brzmi. Jest to film dosyć niepozorny i do niedawna raczej niedostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Produkcja, której serce, duszę oraz ostatnie oszczędności oddał duet francuskich filmowców skrytych pod pseudonimem Seth Ickerman, powstawał w wielkich bólach jako akcja crowdfundingowa. Zakończenie realizacji nie zamknęło sprawy, bo pojawił się kolejny problem – dystrybucji. Dopiero nawiązanie współpracy z serwisem streamingowym Shudder pozwoliło upublicznić ten wizualny majstersztyk. Nie obyło się bez pewnych zmian, bo oto 50-minutowy film zamieniono na 3-odcinkowy mini-serial. I pomijając fakt, że prawie 1/3 czasu trwania epizodów poświęcona jest na napisy końcowe, to ostateczne wrażenia są całkiem pozytywne. Oczywiście już na wstępie musimy sobie darować wygórowane oczekiwania względem fabuły i gry aktorskiej. Wszystko to jest tylko pretekstem do pokazania kilku naprawdę genialnie zrealizowanych scen o charakterze teledyskowym i pięknych wizualizacji mrocznego świata. Świata, gdzie w wyniku przedziwnego zjawiska, bezduszna władza człowieka (mężczyzny) zostaje stłamszona przez budzące się do życia maszyny (kobiety). I można by było ten film nazwać skrajnie feministycznym, gdyby nie fakt, że większość występujących tam aktorek prezentuje się w negliżu. Ot dodatkowy argument, by jednak spróbować swoich sił z tym widowiskiem.
Jednak najbardziej kuszące wydaje się to, co niejako napędza ten teledyskowy sposób realizacji, czyli muzyka. O stworzenie takowej Raphaël Hernandez i Savitri Joly-Gonfard (Seth Ickerman) nie mogli poprosić nikogo innego, jak Carpentera Bruta (Franck Hueso) – francuskiego muzyka, który od wielu lat specjalizuje się w nurcie synthwave. Współpraca między tymi mężczyznami jest tak długa, jak długa wydaje się ich kariera. Duet Ickerman tworzył bowiem praktycznie wszystkie dotychczasowe wideoklipy do muzyki Bruta. Teraz niejako role się odwróciły. Kiedy po zrealizowaniu teledysku Turbo Killer wypłynął pomysł stworzenia pełnokrwistego filmu, to właśnie Hueso był jednym z najważniejszych i najbardziej inspirujących ludzi, determinujących powstanie tego dzieła. Jak bardzo było to inspirujące niech świadczy rola, jaką obarczono samą muzykę oraz tzw. „znaki firmowe” od których nie można się opędzić zarówno na okładkach albumów Hueso, jak i w filmie Blond Machines. Wszystko to sprawia, że produkcję Ickermana można (właściwie nawet trzeba) traktować jako kolejny wideoklip powstały przy ścisłej współpracy trzech artystów. O ile więc film dostaje rykoszetem po fabule, o tyle muzyka zdaje się świetnie brylować między podejmowanymi wątkami.
Nie doświadczamy tego od razu. Całkowicie pozbawiony ilustracji wstęp, to tak na dobrą sprawę tworzenie przestrzeni na zbudowanie pewnej historii oraz zaciekawienie odbiorcy otoczką wizualną. Dopiero kiedy przybyli na nieznaną planetę łowcy spotykają grupę kobiet broniących zniszczonego statku – w tle zaczynają pojawiać się pierwsze mroczne tekstury. Ale i tutaj ścieżka dźwiękowa Carpentera Bruta niewiele wnosi. Dopiero dwa kolejne epizody pozwalają rozsmakować się w świetnie skonstruowanych, chwytliwych kawałkach, pod którymi obraz jakby ożywa. Właściwie całe te filmowe przedsięwzięcie koncentruje się wokół dwóch iście teledyskowych scen z drugiego i trzeciego odcinka. Fantastyczny montaż i niemalże kompletna absencja innych elementów dźwiękowego tła dobitnie świadczy o tym, co tak naprawdę stawiane jest w centrum uwagi. Ale i przerywniki między tymi „klipami” nie pozostają obojętne kompozytorowi. Scena podążania za tajemniczą kobietą-maszyną, jak i te poprzedzające transformację, zyskały zaskakująco trafną ilustrację, która działa nie tylko na płaszczyźnie estetycznej, ale i dramaturgicznej. Jest to nie lada wyczyn dla twórcy, który na poletku filmowym nie miał praktycznie żadnego doświadczenia. Przygodę z tym mini-serialem kończymy więc w atmosferze konsternacji filmową treścią, przy jednoczesnym zachwycie całym zapleczem audio-wizualnym.
Moje zainteresowanie tym filmem, to efekt publikacji soundtracku jeszcze na miesiąc przed planowaną premierą serialu na platformie Shudder. To wtedy właśnie pierwszy raz wysłuchałem i zakochałem się w tym krótkim, ale jakże intensywnym albumie. Jak się później okazało, nie jest on zupełnym odzwierciedleniem tego, co w filmie słyszymy. Bardziej albumem koncepcyjnym, gdzie wszystkie podjęte na rzecz obrazu wysiłki ubrane zostały w zgrabnie zaprezentowaną treść. Wydany (niestety) tylko drogą elektroniczną jest materiałem w większej mierze absorbującym, niekoniecznie świeżym pod względem brzmieniowym, ale rekompensującym to wszystko chwytliwymi tematami i warstwą wykonawczą.
Tego wszystkiego możemy zasmakować już na wstępie przygody z albumem, kiedy po budującym atmosferę tajemniczości, narastającym intrze, rzucani jesteśmy w wir kosmicznej przygody. Prezentacja tematu głównego w postaci elektro-popowego kawałka rozbudza apetyty na więcej. Ale na fragmenty o podobnej sile rażenia trzeba będzie jeszcze chwilkę poczekać, bo oto przed nami ilustracje pochodzące z pierwszego odcinka serialu. Mroczna elektroniczna tekstura, to przede wszystkim budowanie specyficznej, zimnej atmosfery, w jakiej skąpany jest obraz duetu Seth Ickerman. Nie opuszcza nas jednak poczucie podążania za pewnym rytmem, a to za sprawą pulsujących w tle perkusyjnych sampli. W różnych odcieniach nastrojów i barwach brzmień przemierzamy te elektroniczne przestrzenie w oczekiwaniu na większą dawkę rozrywki. I takową otrzymujemy pod koniec albumu. Sześciominutowy kawałek z finału, który stał się punktem wyjścia do zrealizowania teledyskowej sceny, to połączenie usłyszanego wcześniej tematu z elementami typowo ilustracyjnymi. W kluczowych momentach nie brakuje nawet syntetycznego chóru! Ale i tak najlepsze wrażenie sprawia kobiecy wokal, jaki słyszymy w piosence zamykającej ten soundtrack. Muzyka poruszająca się po płaszczyźnie dark synthwave’owych i rockowych instrumentacji stanowi idealną konkluzję tego wybornego słuchowiska.
Trzeba przyznać, że jak na domorosły twór, który swoje początki ma w zuchwałym pomyśle i kickstarterowym finansowaniu, całkiem nieźle prezentuje się ten Blond Machines. Mimo porażających wizualiów to jednak muzyka stanowi dla mnie największą atrakcję. Nie dość, że świetnie sprawdza się jako element budujący mroczny klimat i dynamizujący akcję, to na dodatek jest szalenie atrakcyjny w dwóch kluczowych momentach widowiska. Odkrywanie takich prac daje również sposobność do wzbudzenia zainteresowania indywidualną twórczością kompozytora. A jak się okazuje i tam można znaleźć wiele interesujących kawałków. Polecam.