Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ludwig Göransson

Black Panther: Wakanda Forever (Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu)

(2022)
3,8
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-11-2022 r.

Choć wbrew tytułowi druga część Czarnej Pantery nie pozostaje w  sercu na długo, to jednak czas przy niej spędzony nie jest stracony.

Kinowe uniwersum Marvela nie pozwala o sobie zapomnieć. Średnio dwa razy do roku serwowana jest nam nowa produkcja kontynuująca podjęte wcześniej wątki lub wprowadzająca na arenę wydarzeń nowe postaci. Tym razem naszym przystankiem jest fikcyjne państwo Wakanda, gdzie dotychczas swoje rządy sprawował charyzmatyczny król T’Challa. Jego śmierć rzuciła cień na świetność tego ultranowoczesnego państwa, a inne narody pchnęła do walki z Wakandą o cenny surowiec, vibranium. Jedyną nadzieją jest księżniczka Shuri, która stoi przed wielkim wyzwaniem przejęcia dziedzictwa, jakie pozostawił po sobie jej zmarły brat. Śmierć T’Challi w sequelu Czarnej Pantery nie jest przypadkowa. Otóż przed rozpoczęciem prac na planie, okazało się, że zmagający się z chorobą Chadwick Bosman, niestety przegrał walkę o życie. Realizacja widowiska stanęła więc pod wielkim znakiem zapytania. Ale skoro pierwsza część okazała się wielkim hitem komercyjnym oraz artystycznym, nikt nie zmierzał odpuszczać. W strój Czarnej Pantery ubrano ekranową siostrę superbohatera, a cały film pokryto grubą warstwą sentymentu. Osadzenie kobiecej postaci w tytułowej roli załatwiło przy okazji jeszcze jedną kwestię – tak drążonego ostatnio przez Hollywood wątku silnych kobiet. Nie bolało to jednak tak bardzo, jakby się mogło wydawać, a cały film, choć przesadnie długi, oglądało się całkiem przyjemnie. Lepiej w każdym razie niż poprzednie, średnio udane produkcje spod szyldu MCU.

Jednym z najlepiej sprawujących się elementów tej filmowej serii jest bardzo eklektyczna i barwna muzyka tworzona przez Ludwiga Göranssona. Szwedzki kompozytor przebojem wdarł się do Hollywood nie bez pomocy stojącego za kamerą Pantery, Ryana Cooglera. Panowie ci znali się bowiem jeszcze z czasów studenckich i od tamtej chwili nieustannie współpracują. Zresztą, zaangażowanie Göranssona jest godne podziwu. Już podczas prac nad pierwszą odsłoną Czarnej Pantery udał się na kilka miesięcy do Afryki, aby tam szukać inspiracji i pomysłów na nowe brzmienia. Efektem była bardzo przebojowa ścieżka dźwiękowa nie odcinająca się od elementu kulturowego, a nagrodzona w 2019 roku statuetką oscarową. Angaż do drugiej części był więc tylko kwestią formalną.

Także i tym razem Göransson nie spoczął na laurach. Nowe rozdanie w kwestii fabularnej zmusiło go do całkowitego zrewidowania sfery tematycznej. Również nastroju w jakim przemawiać miała muzyka. Heroiczny ton i przebojowa akcja zastąpione zostały bardziej skomplikowanymi konstrukcjami angażującymi do wykonawstwa wiele nowych, egzotycznych instrumentów oraz głosów. Ścieżka dźwiękowa jest zdecydowanie bardziej odważna i poważniejsza w wymowie niż rozpisana w iście hollywoodzkim stylu, oprawa do części pierwszej. Przy czym nie odcina się od bardziej współczesnych brzmień, starając się zarzucić pomost pomiędzy ilustracją orkiestrową, a wybrzmiewającymi w filmie piosenkami. Robi to dokładnie w takim samym stylu, jak miało to miejsce w przypadku Creed – sięgając nawet po rytmy hip hopowe oraz elektronikę. Mimo wszystko jest to muzyka, która bez kontekstu filmowego niewiele będzie w stanie zaoferować odbiorcy. Poza kilkoma lżejszymi wstawkami mnóstwo tu elementów etnicznych z wokalizami i charakterystycznymi instrumentacjami. Poza tytułowym miejscem rozgrywającej się akcji do głosu dochodzi również południowoamerykańska etnika, co jest związane z wątkiem antagonisty, Namora. Dopiero druga połowa filmu stoi pod znakiem typowego dla kina komiksowego, heroicznego grania. Ale i tam nie zabrakło egzotycznego grania. Można odnieść wrażenie, że muzyczny wątek starożytnej cywilizacji stającej naprzeciw Wakandzie inspirowany był hornerowskim Apocalypto. Mimo wszystko muzyka Göranssona w filmie robi wrażenie. I kto wie, czy także i tym razem nie skończy się na jakiejś oscarowej nominacji.

Ale nawet gdyby praca ta przyniosła Göranssonowi kolejną statuetkę oscarową, to wątpię, by polityka wydawnicza Marvela uległa zmianie. Przypomnijmy, że mimo olbrzymiego sukcesu oryginalnej ścieżki dźwiękowej do pierwszej Pantery, ostatecznie nie ukazała się ona na płycie CD. Na krążki trafił tylko soundtrack z piosenkami, który jak w przypadku analogicznego wydawnictwa do Wakandy jest tylko tuba marketingową widowiska. Natomiast 83-minutowa ilustracja trafiła na serwisy streamingowe w dniu premiery filmu. Wydaje się, że tym razem żal kolekcjonerów będzie nieco mniejszy. Dlaczego?

Nie jest to tak przebojowy twór, jak muzyka zdobiąca pierwszą część Czarnej Pantery. Skąpany w melancholijnym nastroju początek filmu siłą rzeczy musiał odbić się na warstwie muzycznej. Była to idealna przestrzeń do położenia nacisku na kulturowy aspekt ścieżki dźwiękowej. Stąd „wejście” w ten muzyczny świat stoi pod znakiem monotonnych tekstur z przykuwającymi uwagę wokalizami. Czasami odbywa się to w tradycyjny sposób, a innym razem w oryginalnej otoczce postprodukcyjnej. Niemniej struktura albumu wyraźnie sugeruje, że pierwsze kilkanaście minut za nic sobie ma filmową chronologię, skupiając się na wprowadzeniu słuchacza w tematykę oraz główne wątki filmu Cooglera. Nie zawsze jest to na tyle atrakcyjne i chwytliwe granie, aby zauroczyć odbiorcę, ale z każdym kolejnym odsłuchem (a nade wszystko po zapoznaniu się z filmem) ta mieszanka nabiera większego sensu. I zanim się zorientujemy, to na dobre wsiąkamy w oryginalną ilustrację. Paradoksalnie nie temat tytułowej Pantery będzie tu rozdawał melodyczne karty, ale motyw Namora. Prosty w konstrukcji, ale efektowny w działaniu. Nieokrzesane, plemienne krzyki lub złowieszcze szepty pięknie zestawiane są z podniosłym, hollywoodzkim graniem, do jakiego przyzwyczaiły nas produkcje Marvela. Najlepiej prezentuje się to w kontekście finalnej konfrontacji, gdzie eksperymentatorstwo kompozytora osiąga swoje apogeum.

Niestety zrozumienie tego wszystkiego przychodzi tylko po zapoznaniu się z filmem Ryana Cooglera. Bez tego doświadczenia możemy utonąć w morzu nie do końca zrozumianych eksperymentów. Kosztem szeroko pojętej przebojowości Ludwig Göransson postawił na nową jakość i finalnie wyszedł z powierzonego mu zadania obronną ręką. I choć wbrew tytułowi druga część Czarnej Pantery nie pozostanie w moim sercu na długo, to jednak czas przy niej spędzony nie uważam za jakkolwiek stracony. W podążającej za utartymi schematami branży, każda kompozycja szukająca nowych form ekspresji warta jest uwagi.

Inne recenzje z serii:

Black Panther

Najnowsze recenzje

Komentarze