Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Black Adam

(2022)
3,5
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-11-2022 r.

DC nie ma szczęścia do filmowych adaptacji swoich komiksowych herosów. Kiedy wydaje się, że wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku, decydenci zmieniają koncepcję i mozolne budowanie marki zaczyna się od nowa. No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…

Dzięki przetasowaniom w ekipie zarządzającej, po wielu latach starań udało się doprowadzić do końca jeden, dosyć specyficzny projekt filmowy. Spokrewniony z innym widowiskiem o tytule Shazam, ale w wymowie i nastroju bliższy temu, co swego czasu proponował Zack Snyder. Black Adam – bo o nim tu mowa – opowiada historię żyjącego pięć tysięcy lat temu człowieka, który w wyniku pewnych zdarzeń obdarzony został boskimi mocami. Wykorzystując je do zemsty na swoich oprawcach ściąga na siebie gniew rady czarodziejów. Uwięziony na długie lata odzyskuje wolność dopiero za sprawą pewnej pani archeolog. Kult bohatera jakim przez lata darzyli go mieszkańcy fikcyjnego państwa Kahndaq szybko rewidowany jest przez wątpliwe moralnie czyny domniemanego herosa. Czy w obliczu większego zagrożenia Thet-Adam będzie w stanie powściągnąć swoją brutalność, by wraz z Justice Society of America powstrzymać zagrożenie? Na to pytanie nie trudno będzie znaleźć odpowiedź. Film w reżyserii Jaume Collet-Serra jest bowiem bardzo przewidywalny w treści. Jak po sznurku ciągnie widza do spodziewanego finału, w międzyczasie serwując mu mnóstwo efektownych co prawda, ale niedopracowanych pod względem wizualnym scen batalistycznych. Można odnieść wrażenie że na tej produkcji zależało tylko wcielającemu się w główną rolę Dwayne’owi Johnsonowi, który ponoć przez ponad dekadę walczył o kinowy debiut Adama. Z jakim skutkiem? Nie będzie przesadą stwierdzenie, że lichym, choć jak się okazuje, właśnie dzięki jego staraniom do łask powróci również inna, o wiele bardziej ceniona postać kinowego uniwersum DC. Nie ma tego złego…

Nie jestem pewien czy powyższe stwierdzenie dobrze odnalazłoby się w kontekście angażu na stanowisko kompozytorskie. Zwerbowany do stworzenia ścieżki dźwiękowej Lorne Balfe stanął przed olbrzymią szansą udowodnienia, że w kinie superhero ma sporo do powiedzenia. Jego zaskakująca ilustracja do Czarnej Wdowy przymknęła bowiem usta wielu krytykom spodziewającym się hałaśliwej, przemawiającej wartką akcją, muzyki. Film Black Adam operował jednak zupełnie innym zestawem emocji, a cały wątek kulturowy, jaki zaprzęgnięty został do stworzenia genezy superbohatera, rozbił się ostatecznie o miałką fabułę oraz nadmierną widowiskowość. Teledyskowy sposób montażu i pełne patosu dialogi również zabierały przestrzeń do jakichkolwiek prób eksponowania sfery dramaturgicznej. Nie dziwne więc, że Balfe uderzył w dzwon, którego melodię najbardziej rozumiał – w bezpardonową, nasyconą chwytliwymi tematami i prostymi rozwiązaniami technicznymi muzykę akcji.

Strukturę ścieżki oparł na patetycznej fanfarze przypisanej głównemu bohaterowi. Rytmiczne, marszowe granie angażuje niemalże każdy możliwy instrument, jaki zapewnić może orkiestra, krzycząc przy okazji o więcej. Aranż dopełniany jest więc partiami chóralnymi, agresywnymi gitarowymi riffami, perkusjami oraz szorstką elektroniką wypełniającą i tak już stłumione w miksie, przestrzenie dźwiękowe. Nie inaczej jest w przypadku melodii przypisanej Justice Society of America. Z tą różnica, że zamiast gitarowego fuzzu otrzymujemy hiphopowy bit. Tak ukształtowany fundament dał pewien punkt wyjścia, by programowe dwie godziny trwania filmu skąpać w nieznoszącej sprzeciwu, roszczącej sobie hegemonię w dźwiękowym miksie, muzycznej akcji.

Pomysł może i przestrzelony, jeżeli przysłuchamy się temu wszystkiemu bez wizualnego kontekstu, ale w połączeniu z obrazem, gdzie faktycznie dużo się dzieje i nie zawsze z sensem, ma to swoją rację bytu. Łamiące barierę hałasu melodie znajdują swoje uzasadnienie w skąpanej w dźwiękowym armagedonie produkcji, a nieustanne żonglowanie tymi samymi pomysłami melodycznymi tworzy wrażenie spójności i przebojowości warstwy muzycznej. Oczywiście uprawiane przez Lorne Balfe hochsztaplerstwo ma za krótkie nogi, by w całym tym hałasie doszukać się jakiejkolwiek unikatowości. Po zakończonym seansie wszystko to ulatuje z pamięci niczym nic nieznaczący bełkot wylewający się z grającej gdzieś w tle telewizji. Gorzej, gdy z jakichkolwiek pobudek zechcemy sięgnąć po album soundtrackowy…

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że wytwórnia WaterTower odpowiedzialna za wydawanie soundtracków do filmów spod szyldu DC, nie znosi kompromisów. Wszystko albo nic. Takim oto sposobem dosyć regularnie na nasze ręce trafiają kompletne lub niemalże kompletne ścieżki dźwiękowe z promowanych filmów. I nie inaczej było w przypadku Black Adam. Na oryginalny soundtrack składają się 42 utwory skomponowane przez Lorne Balfe oraz dwa wątpliwej jakości remiksy. Łączny czas trwania całości to szalone 110 minut, przez które nie sposób przebrnąć bez kilku chwil wytchnienia. W sytuacji, kiedy ilość decybeli stawiana jest nad szeroko pojętą jakością materiału muzycznego, trudno będzie również o czerpanie niczym niezmąconej przyjemności w obcowaniu z prostym, przebojowym materiałem.

Abstrahując jednak od faktu, że właściwie wszystko opiera się tutaj na dwóch pomysłach melodycznych, największym zarzutem, który należałoby kierować pod adresem autora ścieżki dźwiękowej będzie jej finalne brzmienie. Można odnieść wrażenie, że od kilku lat Lorne Balfe idzie na zwarcie z odbiorcami ceniącymi sobie klarowność w miksie, serwując przekompresowane, nieznośne w odbiorze papki, z których niewiele można odczytać w aranżach. Brylowanie w mediach społecznościowych w celu ukazania imponującego składu wykonawców ścieżki dźwiękowej wygląda co najmniej komicznie w obliczu faktu, że finalny produkt brzmi niczym zestawiony na łapu capu zestaw komputerowych sampli. Black Adam zdaje się wyznaczać w tym kierunku nowe, niechlubne granice.

Gdyby nie fatalnie zrealizowana postprodukcja muzyki można by się zgodzić, że Black Adam nie jest taką złą pracą. W warunkach, w jakich przyszło jej się odnaleźć zrobiła po prostu swoje. Może bez większego szału i zachwytu, ale i bez przynoszącej wstydu niemocy w ujarzmianiu ciężaru obrazu. Jednakże od albumu soundtrackowego radziłbym trzymać się z daleka. Opublikowane jeszcze przed premierą filmu dwa single tematyczne w zupełności wyczerpały potencjał tej pracy. Przy okazji stanowiły dobrą przestrogę, że blisko dwugodzinna przygoda z tego typu materiałem nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń.

Najnowsze recenzje

Komentarze