Harold Faltermeyer

Beverly Hills Cop (Gliniarz z Beverly Hills)

(2016)
Beverly Hills Cop (Gliniarz z Beverly Hills) - okładka
Tomek Goska | 06-03-2017 r.

Współczesny rynek kolekcjonerski daje miłośnikom muzyki filmowej ogrom możliwości. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że praktycznie każdy klasyk od lat zalegający w czeluściach archiwów doczeka się w końcu swojej należnej publikacji. Wszystko jest kwestią czasu, o czym mogli się ostatnio przekonać fani jednej z najbardziej kultowych komedii sensacyjnych z lat 80.

Gliniarz z Beverly Hills, bo o nim tutaj mowa, to klasyka, o której nie trzeba się rozpisywać. Każdy ten film widział (zapewne niejednokrotnie) i każdy doskonale bawił się podziwiając bezbłędną kreację Eddiego Murphiego. Mało kto jednak wie, że realizacja tego projektu spotykała się z wieloma trudnościami organizacyjnymi. Pierwsze związane były ze scenariuszem, a właściwie dwoma jego wersjami, w których pierwotnie głównym bohaterem miał być Sylvester Stallone. Nie chcąc odchodzić zbytnio od komediowego tonu, ostatecznie zdecydowano się na zaangażowanie mało znanego wówczas aktora, Eddiego Murphyego. I właśnie ta decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Gagi w jego wykonaniu w sprzężeniu z całkiem świeżą i wciągającą historią zaowocowały wielkim komercyjnym hitem, który przyciągnął do kin wielkie tłumy. Był to tym samym jeden z nielicznych obrazów oznaczonych kategorią wiekową „R”, który w samych Stanach Zjednoczonych osiągnął w box office zawrotne 234 mln$. Gigantyczny kasowy sukces przełożył się rzecz jasna na kolejne próby „sprzedania” ciekawej osobowości Alexa Foleya, ale żaden z sequelów nawet nie zbliżył się do tych wyników.

Podobne refleksje nasuwają się słuchając oryginalnych ilustracji muzycznych do dwóch części Gliniarza z Beverly Hills. Choć przez wiele lat były one dla wielu miłośników muzyki filmowej owocem wręcz zakazanym, to jednak nie sposób było przejść obojętnie wobec kapitalnej roli, jaką odegrały w tych widowiskach. Łatwo wpadające w ucho melodie stworzone przez Harolda Faltermeyera stały się wręcz obiektem kultu i westchnień wśród wielu ówczesnych i współczesnych odbiorców. Ale gdyby nie pewna, wydawać by się mogło, błaha kwestia, prawdopodobnie nie doszłoby do tego brzemiennego w skutkach angażu.

Produkujący film, Jerry Bruckheimer, nie zdecydowałby się na współpracę z Faltermeyerem, gdyby nie poznał go kilka lat wcześniej, kiedy ten „dorabiał” sobie jako aranżer u Giorgio Morodera. To właśnie wyjątkowe sprawność w operowaniu elektroniką urzekła producenta na tyle, aby eksperymentalny twór, jakim był Glinarz z Beverly Hills oddać w ręce Harolda. Niemiecki kompozytor nie wierzył, że taki film można zinterpretować za pomocą syntezatorów, upierając się, że jednak orkiestra będzie najlepszym rozwiązaniem. Summa summarum Bruckheimer postawił na swoim, a Faltermeyer zabrał się za tworzenie ilustracji…. Ilustracji… Czy oby na pewno? Sam kompozytor opowiadając o procesie powstawania tej ścieżki dźwiękowej, wyraźnie podkreślał, że nie miało to nic wspólnego z klasycznym scoringiem. Trudności w odnalezieniu idealnego języka do filmu komediowego, Faltermeyer rozwiązywał za pomocą serii łatwo wpadających w ucho melodii, skupiających się na głównym bohaterze i sytuacjach, w jakich się on znajdował. W jego mniemaniu muzyka nie miała pełnić funkcji stricte ilustracyjnej, ale wtapiać się w panoramę wykorzystanych w filmie piosenek. Powstały w ten sposób, bardzo atrakcyjny dla ucha produkt, idealnie wkomponował się w pozostałe elementy widowiska.



Mimo tego, żadnemu z decydentów studia Paramount nawet przez myśl nie przemknęło, aby przygotowywany album soundtrackowy opatrzyć oryginalną muzyką Faltermeyera. Zgodnie twierdzili, że najlepiej sprzedającym się produktem są piosenki, co niejako pokrywało się z prawdą. Wszak album soundtrackowy do wcześniejszego ich filmu, Flashdance, zarobił niemalże tyle, co sam film w kinach! Tylko upór kompozytora sprawił, że do pierwotnego programu zdecydowano się dołączyć trzyminutową suitę Alex F (Faltermeyer miał tylko kilkanaście godzin na przygotowanie jej i dostarczenie włodarzom studia). Efekt był piorunujący, bowiem poza piosenkami, które brylowały (a jakże!) na światowych listach przebojów, swoje należne miejsce w historii znalazła również muzyka Harolda. Kultowy temat Niemca od momentu premiery odmieniany był przez wszystkie możliwe, muzyczne przypadki. Nigdy jednak nie zaprezentowany został w oryginalnej, filmowej formie w należycie wydanym albumie soundtrackowym. I taki stan rzeczy utrzymywał się bagatela aż 32 lata! Do momentu, kiedy prawa do publikacji nabyła coraz prężniej rozwijająca się, amerykańska wytwórnia La-La Land Records. Nowe kontrakty z władzami Paramount już kilka lat wcześniej otworzyły możliwość sięgania zarówno po współczesne prace, jak i zapomniane klasyki. Ale powrót do Glinarza z Beverly Hills był o tyle istotny, gdyż nawet sam kompozytor przez lata rozkładał ręce, tłumacząc się, że ostateczna decyzja leży po stronie właścicieli praw autorskich. Kiedy poczyniono już odpowiednie ustalenia, kwestia odszukiwania i przygotowania nagrania nie spędzała producentom muzycznym snu z powiek. Dostali oni dostęp do zachowanych w świetnym stanie, cyfrowych i analogowych taśm, dokonując skrupulatnej kosmetyki całego zawartego na nim materiału. I jaki był tego efekt?

FENOMENALNY! Tak dobrze zrekonstruowanej i świeżo brzmiącej pracy nie słyszałem od czasu publikacji kompletnego Bravehearta! Ekipie technicznej La-La Land należą się szczere gratulacje za kawał świetnej roboty, jaką wykonali miksując i oczyszczając nagranie. Swój zachwyt można również wyrazić nad pedantycznie doszlifowaną stroną edytorską. Abstrahując od obszernych opisów dotyczących wszystkich etapów produkcji, na uwagę zasługuje sama grafika, pokazująca jak daleką drogę odbyła ta wytwórnia od pierwszych swoich publikacji. I na tym możemy zakończyć naszą kanonadę zachwytów.

To, co usłyszymy na krążku nie wywoła już tak wielkich emocji. Owszem, przez pierwsze kilka minut podtrzymywani będziemy w sentymentalnym nastroju, zachwycając się cudownym masteringiem i chwytliwością tematów. Ale im dalej zagłębiać się będziemy w treść, tym bardziej zacznie do nas docierać, że poza tematem przewodnim i trzema pobocznymi, ta ścieżka nie ma praktycznie nic do zaoferowania. Zapomnijmy o jakiejkolwiek narracji. Absencję takowej omówiliśmy już sobie wcześniej. Całość ścieżki dźwiękowej koncentruje się bowiem na kolejnych tematycznych aranżach – na podtrzymywaniu pewnego rytmu toczącej się akcji i podkreślaniu komediowych zachowań głównego bohatera. I to właśnie jemu przypisany jest kultowy, skoczny temat, osadzony na miłej dla ucha, funkowej stylistyce. Nie ma sensu przytaczać wszystkich przypadków wykorzystania tej melodii, bo tyczy się to niemalże każdego utworu na krążku. I uwierzcie, jeżeli wcześniej darzyliście ją wielką sympatią, to po 40-minutowej przeprawie przez oryginalną oprawę muzyczną, będziecie mieli prawo być nią zmęczeni.

Całe szczęście w tle funkcjonują jeszcze trzy inne motywy. Pierwszy, ważniejszy z nich, skonstruowany został w tzw. „bananowym” stylu i pojawia się najczęściej w scenach o zabarwieniu komediowym… czyli stosunkowo często. Ale żeby nie być gołosłownym odwołam się do jednego, bardzo klarownego przykładu w postaci Foley Buster. Najbardziej charakterystyczną cechą tego fragmentu jest egzotyczna wymowa z jednej strony zwracająca uwagę na miejsce toczącej się akcji, a z drugiej oddającą przewrotną naturę Foleya. O wiele ciekawiej (w moim odczuciu) prezentuje się kolejny motyw – tym razem identyfikowany ze śledczym proceduralem. A o jego walorach przekonać się możemy słuchając fajnego i łatwo wpadającego w ucho utworu, The Discovery. Równie chwytliwy, co banalny wydaje się motyw akcji towarzyszący bohaterom w scenach pościgów i strzelanin. Na albumie uwagę zwracają dwa utwory wykorzystujące jego potencjał: Shoot Out oraz Good Guys on Grounds.

I to tyle jeżeli chodzi o strukturę tematyczną. Na potrzeby filmu powstało niespełna 30 minut muzyki Feltermeyera, ale na albumie od La-Li dostajemy w prezencie jeszcze całą gamę alternatywnych i albumowych wykonań. Niewiele one wnoszą do zasłyszanej wcześniej treści. Byłbym nawet skłonny powiedzieć, że całe to wydawnictwo niewiele wnosi do słyszanej na regularnym soundtracku, trzyminutowej suity Axel F. Zawierała ona zbiór wszystkich tematów skomponowanych na potrzeby Gliniarza i przede wszystkim nie tworzyła poczucia przesytu tą samą, stale repetowaną treścią. Dlatego też z niemałą ulgą przyjąłem dołączone do krążka pięć kultowych piosenek wybrzmiewających w filmie Martina Bresta. Do pełni szczęścia zabrakło tylko kawałka Gratitude skomponowanego i wykonanego przez Danny’ego Elfmana.

Wiem, że dla wielu miłośników muzyki filmowej ten limitowany krążek od La-Li jest spełnieniem ich odwiecznych marzeń o oficjalnej publikacji pracy Harolda Faltermeyera. Zresztą sam dałem się porwać manii nabożnego wielbienia ścieżki dźwiękowej do Gliniarza z Beverly Hills. Ale przygoda z tym krążkiem zrewidowała moje podejście dosyć brutalnie. Nie wiem, może nasłuchałem się w życiu za dużo soundtracków i na pewnym etapie zacząłem od muzyki filmowej wymagać czegoś więcej, ale ten zestaw stale repetowanych melodii przesadnie mnie nie fascynuje. Przygodę z tym specjałem pozostawię więc ultrahardkorowym fanom serii, kompozytora, czy stylu w jakim on tworzył.

Inne recenzje z serii:

  • Bevelry Hills Cop II
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze

    Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.