Po wielkim sukcesie filmu Moonlight, młody amerykański kompozytor, Nicholas Britell znalazł się na językach wszystkich ludzi w branży. Seria nominacji do najbardziej prestiżowych nagród dawała przeświadczenie, że oto w branży muzyki filmowej pojawił się nowy talent. Ale to dopiero kolejne lata miały rozliczyć Britella z jego predyspozycji do umiejętnego lawirowania między sztuką, a komercją. I poniekąd jednym z takich projektów miała być historia Billie Jean King walczącej o równouprawnienie w świecie zawodowego tenisa.
Oparty na faktach autentycznych film Wojna płci okazał się spektakularną klapą – zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnych. Historia osadzona w latach 70. zrealizowana została przez Jonathana Daytona i Valerie Faris bez większego polotu. Główni bohaterowie wydają się tylko rozstawionymi na szachownicy pionkami, a cała otoczka fabularna skupia się nie na konflikcie w federacji tenisistów, ale na perypetiach miłosnych głównej bohaterki. Dwugodzinna przeprawa przez ten obraz jest dosyć męcząca, choć daje się w tym przedsięwzięciu wyróżnić kilka warstw, które zasłużyły na uwagę odbiorcy. Jedną z nich jest scenografia, ale abstrahując od wizualnej pedanterii, warto również słów kilka poświęcić oprawie muzycznej.
Tak naprawdę „epokowe” granie mogło się tutaj ograniczyć do serii cytowanych szlagierów z lat 70. Zamiast tego duet reżyserski postanowił sięgnąć po nietuzinkowy głos w amerykańskim przemyśle muzyczno-filmowym. Nicholas Britell był nie tylko gwarantem świetnie wpasowanej w realia filmowe ilustracji, ale również pewnego rodzaju odskocznią od tego, co w zjadającym własny ogon przemyśle najbardziej chodliwe. Początkowo kompozytor chciał stworzyć oprawę muzyczną na bazie grupy rockowej imitującej stylistykę lat 70., ale dopiero później postanowiono pójść bardziej klasyczną drogą. Nie do końca zgodną ze standardami i całym tym nadętym tonem towarzyszącym filmom z rywalizacją sportową w tle. Zachowując niezbędne elementy faktury orkiestrowej, dźwigające podniosły ton zwycięskich pojedynków, sprzężono je z popularnymi wówczas gitarami i perkusjonaliami. Odrobina elektronicznego ambientu nie zaburzyła szeroko pojętej struktury, wręcz ubarwiając malowane przez Britella pejzaże. Nie były one w żaden sposób spektakularne, odrywające uwagę widza od wydarzeń dziejących się na ekranie. Rola partytury była bowiem głęboko zakorzeniona w sferze funkcjonalnej ilustracji, czemu wtóruje dźwiękowy miks, spychający muzykę na dalsze tło doświadczenie audytywnego. Czy jest zatem jakikolwiek powód, aby po obejrzeniu Wojny płci wzbudzić w sobie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy wydany w naszym kraju przez Sony Music?
Jest jeden zasadniczy powód, ale aby się o tym przekonać, trzeba dotrwać do emocjonującego finału, który jak sama nazwa obrazu wskazuje, jest swoistego rodzaju wojną płci. Cały ten materiał znalazł się na płycie dostępnej w naszym kraju. Ale zanim do niego dotrwamy, musimy uzbroić się w cierpliwość, bo prawie 80-miniutowe słuchowisko zapewne nieraz da nam się we znaki.
Początki wydają się dosyć łatwe, proste i klarowne. Zaczynając od klasycznej fanfary studia Fox, przechodzimy właściwie od razu do głównego materiału tematycznego ścieżki. Ostinatową melodię przypisaną głównej bohaterce charakteryzuje dynamiczne, żywiołowe wykonawstwo, które wydaje się świetnym odzwierciedleniem poświęcenia Billy Jean na rzecz sportu. Poza fortepianowymi i gitarowymi wstawkami, ten motyw zdradza bardzo duże przywiązanie do klasycznych środków muzycznego wyrazu. Inaczej sprawa się ma z filmowym przeciwnikiem Billy Jean – Bobbym Riggsem. Łatwo wpadająca w ucho, fortepianowa melodia, przypominać może niektóre prace Abla Korzeniowskiego. I gdy porównamy podejście do melodyki i oszczędnego epatowania instrumentarium, wtedy owych analogi nie sposób niedosłyszeć.
Mniej frapująca wydaje się seria jazzowych, cocktailowych i ragtime’owych kawałków, które osłabiają czujność słuchacza, a wręcz go usypiając. Dopiero w dalszej części albumu wracamy do bardziej dramatycznego grania. Nie będzie ono w żaden sposób angażujące. Minimalistyczne utwory, balansujące na granicy ambientu i indie mają tutaj charakter klimatotwórczy, ale o tworzeniu pewnej muzycznej narracji póki co możemy zapomnieć. Dopiero wspomniany wcześniej finałowy pojedynek pozwoli docenić umiejętność Britella w operowaniu większą ilością środków muzycznego wyrazu, bez epatowania zbędnym patosem. Pod wieloma względami może on przypominać to, co w niektórych swoich pracach czyni Clint Mansell – szczególnie w opieraniu rytmiki na specyficznych konstrukcjach ostinatowych. Muzyczny finał podzielony został na pięć części, których łączy czas trwania przekracza 20 minut. To właśnie w tych dynamicznych kawałkach koncentruje się cały urok ilustracji Britella. Tam właśnie najokazalej prezentuje się temat głównej bohaterki. I gdyby umiejętnie zagospodarowano pozostałym materiałem umieszczonym na krążku, otrzymalibyśmy naprawdę ciekawe słuchowisko. Niestety chaos bierze tu górę.
Tym bardziej, że między fragmentami oryginalnej oprawy muzycznej powciskane zostały piosenki z kanonu muzyki popularnej opisywanego okresu. Wyjątek stanowi kawałek Sary Bareilles promujący dramat, a który to oparty został na temacie przewodnim kompozycji. Upchany po brzegi krążek od Sony Music jest więc swoistego rodzaju wyzwaniem, z którym każdy słuchacz pragnący znaleźć coś dla siebie będzie się musiał uporać. Choć z drugiej strony zapewne znajdą się odbiorcy, którzy z propozycji wydawniczej Sony Music będą czerpać maksimum przyjemności. To właśnie dla nich jest ta pozycja. A co zaś się tyczy samego kompozytora, to czekamy na kolejne, może tym razem bardziej inspirujące projekty.