Masakry ciąg dalszy… Historia o brutalnej grze jaką serwują rok rocznie swoim pociechom dorośli do tego stopnia zaabsorbowała lokalny, azjatycki rynek filmowy, że bezzwłocznie po sukcesie Battle Royale postanowiono wyssać ostatnie soki z pomysłowości powieściopisarza Kōshuna Takamiego szykując sequel. Zebrano część starej ekipy aktorskiej, dorzucono sporo świeżej krwi… której z minuty na minutę coraz więcej przelewało się przez panoramę kamery… Ogólnie rzecz biorąc – po staremu. No może nie do końca po staremu, bowiem Requiem sukcesu swojego poprzednika nie powtórzyło, wzbudzając mieszane uczucia wśród “tubylców”, a jeszcze bardziej skrajne na zachodzie. Osobiście do fanów Battle Royale się nie zaliczam. O ile podziwiając pierwszą część ulegałem zwykłemu niesmakowi, obserwując dwójkę, do tych wrażeń doszło jeszcze potworne znudzenie i wycieńczenie sztywną jak żelbetonowy kloc grą aktorską i plastikowymi emocjami, szczególnie w iście amerykańskim stylu skonstruowanym happy endzie. Szkoda tylko, że w tak marnym stylu Kinji Fukasaku (jeden z czołowych japońskich reżyserów) zakończył swoją karierę umierając jeszcze przed premierą obrazu.
Wraz ze śmiercią Fukasaku zakończyła się również kilkuletnia współpraca pomiędzy tym reżyserem, a Masamichi Amano. Nie przyniosła ona wielu owoców, tylko trzy filmy, w tym dwa spod znaku Battle Royale. Jednakże właśnie z tymi dwoma filmami jeszcze przez długi okres czasu kojarzyć się będą nazwiska obu artystów: Fukasaku jako ostatnich obrazów jego życia, Amano za partytury jakie do nich napisał, a które wyraźnie odstają od reszty dotychczasowych jego prac muzycznych. Właściwie, robiąc Battle Royale popełnił coś na wzór dzieła życiowego. Ile w tym śmiałym stwierdzeniu kryje się podtekstów, wie tylko chyba osoba znająca doskonale filmografię Amano, bo choć jego prac słucha się naprawdę dobrze, a w filmie sprawują się na przyzwoitym poziomie, nie grzeszą one nawet odrobiną oryginalności.
Gdybym miał wskazać najdoskonalszą chodzącą kopiarkę muzyczną jaka zamieszkuje ten glob, bez wahania wskazałbym Masamichi Amano. Kto słyszał partyturę do pierwszej części Battle Royale wie o czym mowa. Ci, którzy nie mieli tej przyjemności zapewne przeżyją głęboki szok zagłębiając się w muzyczną otchłań sequela. Chcąc zbudować w wyobraźni czytelnika jako taki obraz skali problemu z jakim mamy do czynienia, powiem tylko, że Horner przy Amano jest konceptową studnią bez dna. Różnica pomiędzy obu panami polega na tym, że ten po zachodniej stronie zerowego południka kopiami ratuje swój brak pomysłów, tymczasem ten ze wschodu kopiowanie traktuje jako element swojego warsztatu, co jak na ironię niesłychanie efektownie brzmi w końcowym rozrachunku. Nieprawdopodobne, a jednak możliwe! Przed zetknięciem się z tymi dwoma score’ami nigdy nie sądziłem, że obcowanie z tak nieoryginalnymi pracami może dać mi tyle satysfakcji i radości, czystej nieskrępowanej zabawy, którą Amano serwuje łącząc w interesujący sposób źródła swoich inspiracji, oplatając to wszystko niesamowitą dawką tak charakterystycznej dla Azjatów energii i ekspresji, która w naszym rozumieniu może ocierać się o kicz.
Film otwiera, zupełnie jak w przypadku pierwszej części, fragment Dies Irae z “Requeim” Verdiego, poprzedzony tematem zwycięstwa zamykającym “jedynkę”. Dostajemy od razu pewien sygnał od kompozytora, że w sferze tematycznej niewiele się zmieni. Reszta partytury udowodni prawdziwość tych domysłów, bowiem, poza kilkoma motywami akcji nic nowego Amano nie wprowadza. Skupia się raczej na modernizacji strony technicznej Battle Royale. Wracając jeszcze na krótko do osoby Hornera, warto zaznaczyć, że Battle Royale II w znacznej mierze czerpie ze spuścizny Jamesa, szczególnie wyraźnie rysuje się to w muzyce akcji, która miejscami wydaje się być żywcem wyjęta z Titanica i Gniewu Oceanu. Otwierający krążek The Fight For Tomorrow jest tego idealnym przykładem. Charakterystyczne orkiestracje, melodie, nawet tak lubiany przez Hornera fortepian znajduje swoje miejsce w kuźni Amano. Właściwie nie byłoby w tym niczego ekscytującego, gdyby kompozytor pozostawił swoją muzykę akcji w takim stanie. Na ratunek przybiegło na szczęście jeszcze kilka innych bezpardonowych kopii. Tak wyraźnie eksploatowany w “jedynce” Goldsmith, wraz ze swoimi militarystycznymi formami powrócił w wielkim stylu i tutaj, tym razem u boku Basila Poledourisa i jego nieśmiertelnych Żołnierzy Kosmosu. Fuzja dokonań tych kultowych kompozytorów i stylistyk ich porozumiewania się z widzem zrodziła fantastyczną zupę dźwiękową przyprawioną szczyptą swoistej kiczowatości, tak charakterystyczną dla prac Amano. Doskonałym wzorcem jest tu The Time To Attack. Szkoda tylko, że ta zupa ma taki niepowtarzalny smak tylko poza obrazem. W filmie, mimo iż ciągle smaczna, zdaje się być z deka przesolona. Odpowiednim określeniem będzie chyba przekombinowana. Amano powiela problem z pierwszego Battle Royale tym razem na nieco większą skalę, ciskając w filmie przerysowaną ilustracją, czasami nie potrafiącą znaleźć wspólnego języka z obrazem. Do tego dochodzi jeszcze problem montażu, który brutalnie pozbywa się całych fraz słyszanych na krążku, operując zaledwie ochłapami dźwiękowymi.
Mimo, że w sequelu kompozytor wyraźnie stawia na akcję, uciekając się do zachodnich wzorców, nie przekreślił zupełnie pierwotnych założeń jakimi były próby wykreowania nad Battle Royale emocjonalnego płaszcza. Amano powraca w tym celu do wcześniej skonstruowanych tematów: fortepianowego tematu przyjaźni oraz chóralnego tematu zwycięstwa. Roztapia je w smyczkowym underscore, miejscami faktycznie serwującym szczyptę emocji, najczęściej jednak pełniącego rolę czysto funkcjonalną, służalczą obrazowi. Kreując utwory emocjonalne, Amano ociera się o patos, którego tak wiele przelewa się w epickiej muzyce akcji. Wyraźnie rysuje się to w ostatnich scenach, gdzie raczeni jesteśmy serią cudownych obrazków z morałami w podtekście, stawiającymi przyjaźń ponad wszelką nienawiść (Epilogue). O wiele wiarygodniej muzyka ta wypada w Nanahara Shuya’s Fight, Message oraz Teacher Snd Student Part 2, który poniekąd stanowi muzyczną kontynuację dramatycznego finału z pierwszej partytury – końcowego spotkania pozostałych przy życiu uczniów ze swoim nauczycielem-katem. Płytę wieńczy beznadziejnie denna siedmiominutowa ballada rockowa Mayonaka Shounen Totsugeki Da autorstwa Stance Punks, która w filmie pojawia się w napisach końcowych i od razu zmusza do wyłączenia fonii. Można byłoby ten utwór potraktować z przymrużeniem oka, gdyby nie to, że w trakcie trwania owych “creditsów” czczona jest pamięć zmarłego reżysera. Czyżby przejmujący projekt po Fukasaku seniorze jego syn, Kenta, nie widział w tym zabiegu żadnego niesmaku? Chyba daruję sobie dociekanie…
Nie da się ukryć, że pod względem słuchalności Battle Royale 2 jest bardziej atrakcyjny niż poprzednia partytura, a to dlatego, że ukierunkowany został głównie na wciągającą i stale pobudzającą słuchacza akcję. Kryje się w tym jednak pewien haczyk. Dzieje się to kosztem ambicji, której sequelowi Amano zupełnie brak. Poza tym, album miejscami przytłacza swoją długością, a odczuwalne staje się to najbardziej w końcówce materiału, gdy z rozrywkowej akcji przechodzimy na ilustracyjną sztampę. Nie umniejsza to jednak wrażeń jakie ostatecznie wyniesiemy obcując z Battle Royale 2. Czy jednak warto dla tych wrażeń wydawać grube pieniądze na sprowadzenie tej ścieżki zza granicy? Na to pytanie każdy z nas będzie musiał odpowiedzieć sobie indywidualnie.