Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Douglas Pipes

Awaken The Shadowman

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-11-2017 r.

Filmy może robić każdy. Grunt to mieć dobry pomysł, kamerę i zgraną ekipę. Historia nieraz pokazywała, że tworzone za przysłowiowego dolara obrazy, urastały do miana kultowych. Szczególnie wyraźnie daje się to odczuć w kinie grozy, które przecież nigdy nie potrzebowało olbrzymich nakładów finansowych. Z takiego też założenia wyszło trzech Amerykanów: Woodrow Wilson Hancock III, Skyler Caleb oraz James Zimbardi, którzy napisali, wyreżyserowali (pod pseudonimem J.S. Wilson) i zagrali swój autorski projekt o patetycznie brzmiącym tytule Awaken The Shadowman. Historia osadzona w małym kalifornijskim miasteczku nie wydaje się wielce skomplikowana. Do Adama dzwoni brat (Jake) z informacją o zaginięciu matki. Po przybyciu wraz z żoną i maleńką córką, rozpoczynają poszukiwania. Okazuje się, że zniknięcie psychicznie chorej matki nie było przypadkowe. I przypadkiem nie jest również biorące udział w poszukiwaniach, przypominające sektę, tajemnicze stowarzyszenie Gateway. Odkrywając kolejne elementy tej układanki, Adam uświadamia sobie, że jemu i jego rodzinie grozi wielkie niebezpieczeństwo.



Koncepcja z jakiej wyszli scenarzyści wydaje się całkiem ciekawa. Niemniej wszystko rozbiło się o bardzo kiepską realizację, w której największa bolączką jest fatalna gra aktorska. Twórcy nie mieli również większego pomysłu na przeprowadzenie widza przez kolejne wątki, szastając nimi bez większego ładu i składu. Ale największe zdziwienie wywołuje końcówka widowiska, pozostawiająca w głowie odbiorcy więcej pytań, aniżeli udzielonych przez dramatyczną, finałową scenę, odpowiedzi. Kim jest tajemnicza zjawa? Jaki ma związek ze wspomnianą wyżej organizacją? Tego niestety nie wiemy…

Brak filmowego doświadczenia twórców i skąpy budżet emanują niemalże z każdej sceny. Aczkolwiek jest jedna płaszczyzna, która skutecznie uchowała się przed sprowadzeniem jej na niziny artystyczne. Chodzi mianowicie o ścieżkę dźwiękową. Do skomponowania takowej zatrudniony został Douglas Pipes – swoistego rodzaju weteran kina grozy… Tego niszowego, tworzonego za przysłowiowego dolara, choć w swojej filmografii ma również kilka bardziej rozpoznawalnych tytułów takich, jak Upiorna noc, Kampus: Duch świąt, czy Straszny dom. Angaż do Shadowmana był z jednej strony okazją do ponownego wejścia w doskonale znany sobie gatunek, z drugiej nieco ograniczał kompozytora pod względem technicznym. Skąpy budżet nie pozwalał zaszaleć z ilością wykonawców, niejako już na starcie skłaniając artystę do odejścia ku bardziej kameralnym formom. Sięgnął więc po tradycyjny zestaw smyczków, będący chyba najlepszym katalizatorem muzycznej grozy. Wsparciem dla niej miały być pojedyncze instrumenty perkusyjne oraz cała gama elektronicznych tekstur, kształtujących ponury, wisielczy ton ścieżki dźwiękowej.


Muzyka Douglasa nie daje ani chwili oddechu od tego nastroju. Już od pierwszych nut wybrzmiewających w filmowym prologu narzuca mroczą, duszną atmosferę. Grobowy ton potęgowany jest świetnym zestawieniem brzmień organicznych z toporną retro-elektroniką. Pojawiające się od czasu do czasu, dronowe dźwięki, budują specyficzny klimat, choć nie zawsze zgodny on jest z tym, co prezentowane jest na ekranie. I tutaj pojawia się jeden z najważniejszych zarzutów kierowanych względem autora oprawy muzycznej. Zbyt przerysowuje on to, co dzieje się w Shadowmanie. Mimo świetnego spottingu i sugestywności ścieżki dźwiękowej, wydaje się ona zbyt przytłaczająca, zwłaszcza, że w wielu scenach odgrywa wręcz pierwszorzędną rolę, spychając efekty dźwiękowe i dialogi na dalszy plan. Coś, co w wielu hollywoodzkich superprodukcjach byłoby na wagę złota, tutaj staje się mieczem obosiecznym uderzającym w treść filmu.



Abstrahując od tego zbyt sugestywnego opowiadania historii Adama i jego rodziny, pochwalić należy niezwykłą klarowność ilustracji. Struktura ścieżki wyraźnie podzielona jest na cztery filary tematyczne, których bariera wydaje się nieprzekraczalna. Pierwszy z nich przypisany jest tytułowej zjawie i sprowadza się do serii ciętych fraz smyczkowych. Kolejnym punktem odniesienia jest organizacja Gateway, która od Douglasa Pipesa otrzymała minorową, chóralną melodię. Okraszona mistycznym wydźwiękiem całkiem dobrze wpisuje się w sekretną działalność bractwa. Po drugiej stronie melodycznej barykady stoi pozornie niewinna, pozytywkowa melodia, dochodząca do głosu w scenach z dzieckiem. Natomiast funkcję tła do prowadzonego przez Adama śledztwa pełni tutaj pulsujący, monotonny bit, na bazie którego wyprowadzane są różnego rodzaju melodie. Kiedy poskładamy te wszystkie elementy w całość, wtedy okazuje się, że ścieżka dźwiękowa do Shadowmana jest tworem dziecinnie prostym. Bazującym na określonych schematach i reakcjach zwrotnych na linii obraz – muzyka. W gatunku grozy jest to niezwykle rzadkie zjawisko, raczej zarezerwowane dla niszowych, ambitnych produkcji. I być może z ambitnym kinem rzeczony film ma niewiele wspólnego, ale sposób w jaki porusza się po nim ścieżka dźwiękowa (wręcz panoszy), jest tutaj na pewien sposób imponujący.

To samo chciałoby się powiedzieć o wrażeniach wyniesionych z odsłuchu albumu soundtrackowego, ale niestety tak nie jest. Wydana przez La-La Land Records, 64-minutowa ścieżka dźwiękowa limitowana w nakładzie do tysiąca egzemplarzy, jest zestawem wszystkich utworów, jakie wybrzmiały w filmie. Nie trzeba chyba podkreślać, jak bardzo odbija się to wszystko na estetyce prezentowanego materiału. Jesteśmy bowiem miotani od kilkunastosekundowych fragmentów, bazujących na pojedynczych „jump scare”, aż do opasłych tekstur, których treść można by było z powodzeniem zamknąć w trzyminutowych fragmentach. Pedantyczne trzymanie się filmowej chronologii wcale tu nie pomaga. Tak samo zresztą jak próba zmierzenia się z tym trudnym w odbiorze słuchowiskiem bez wcześniejszego zapoznania się z kontekstem filmowym. Ale czy w świetle tak miażdżących opinii o produkcji jest w ogóle jakikolwiek sens sięgania po ten obraz?

Na to pytanie będziecie musieli sobie dopowiedzieć indywidualnie. Myślę, że dla samej muzyki warto przynajmniej zerknąć na wybrane sceny, gdzie Douglas Pipes podręcznikowo buduje napięcie, podsyca grozę i.. właściwie na tym kończy się jego rola. Bo o jakiejkolwiek dramaturgii możemy po prostu zapomnieć. I w takim też tonie przemawia do nas album soundtrackowy – skromny w środkach, równie ascetyczny w treści, choć klimatyczny, ale na dłuższą metę po prostu nużący.


Najnowsze recenzje

Komentarze