Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Simon Franglen

Avatar: The Way of Water (Avatar: Istota wody)

(2022)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 31-12-2022 r.

Simon Franglen nie ma żadnych powodów do wstydu. Muzyka którą stworzył do spektakularnego widowiska Jamesa Camerona jest potwierdzeniem, że nie powinien obawiać się wielkich projektów.

Kiedy w roku 2009 na duże ekrany wchodził film Jamesa Camerona pt. Avatar, nikt nie dawał wiary, że będzie on w stanie zwrócić astronomiczny budżet produkcji. Kilka miesięcy później okazał się nie tylko dochodową inwestycją, ale również najbardziej kasowym filmem w historii kinematografii. Po gigantycznym sukcesie Avatara zasypywani byliśmy doniesieniami o planowanych kontynuacjach. Z pierwotnie rozpisanej trylogii w pewnym momencie zrobiła się już pięcioczęściowa saga. Złośliwi twierdzili nawet, że Cameronowi życia zabraknie na zrealizowanie tych zamierzeń, co przy ilości czasu jakie poświęcał na każdy tworzony przez siebie film nie wydawało się wcale takie niedorzeczne. Systematycznie przekładanie daty premiery, wydłużające się zdjęcia oraz postprodukcja sugerowały liczne problemy w kuluarach. To wszystko zniechęcało również widzów do oczekiwania na kontynuację kasowego hitu. Usta krytyków zamknęły się jednak, kiedy po 13 latach doczekaliśmy się wreszcie pierwszego z czterech planowanych sequeli.

Rzecz dzieje się na planecie Pandorze, w której ludzkość widzi jedyną szansę na przetrwanie nieuchronnie postępującej zagłady rodzimej planety. Problem w tym, że ludzie nie uczą się na swoich błędach i chciwe zapędy zaczynają również praktykować względem Pandory oraz ich rdzennych mieszkańców. Swoistą ością stojącą w gardłach decydentów organizacji RDA eksplorującej Pandorę jest Jake Sully, który staje na czele człekokształtnych tubylców, broniąc zaciekle dziewiczej ziemi. Kiedy jednak przybywają kolejne oddziały, wraz z rodziną zmuszony zostaje do ucieczki. Swój nowy dom znajdują w egzotycznej morskiej scenerii zamieszkanej przez lud Metkayina.

Avatar: Istota wody (Avatar: The Way of Water) nie rewolucjonizuje kinematografii. I chyba w tym tkwi główny problem osób, które po seansie czuły się w pewien sposób zawiedzione tym, co widziały. Kiedy pogodzimy się z faktem, że Cameron przestał ścigać się z technologią, a zaczął więcej uwagi poświęcać kreowanemu przez siebie uniwersum, to dostrzeżemy jak piękny i bogaty jest to świat. Oszałamiający wizualnie, z nabożnym wręcz szacunkiem podchodzący do postaw proekologicznych i – co najważniejsze – pełen ciekawych, autentycznie przejmujących widza postaci. Jest rzeczą niebywałą jak posługując się epickim kinem James Cameron dotyka kwestii tak prozaicznych, jak wartości rodzinne, poszanowanie do tradycji, czy otaczającej nas przyrody. I choć złośliwi mogliby nazwać Istotę wody najdroższą rodzinną dramą w historii kina, to jednak Cameron (być może jako jedyny współczesny twórca) wie jak sprzedać nawet najmniej angażujący pomysł. I to w taki sposób, aby przez programowe 3 godziny trwania seansu ani razu nerwowo nie spojrzeć na zegarek. Oto prawdziwa sztuka!

Jednym z najmocniejszych elementów pierwszej części Avatara była ścieżka dźwiękowa. Wszyscy doskonale pamiętamy wielkie zamieszanie odnośnie warunków współpracy, jakie Cameron narzucił legendarnemu kompozytorowi. Praca na wyłączność przez ponad rok dla amerykańskiego twórcy niewątpliwie musiała być ogromnym wyzwaniem nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Jednakże finalny efekt śmiało można nazwać jednym z jego największych życiowych osiągnięć. Monumentalna, barwna partytura, co prawda korzystała z dorobku wcześniejszych prac Hornera, ale swoje niedoskonałości maskowała wyborną tematyką oraz wciągającą narracją. Nie dziwne więc, że po ogłoszeniu przez Camerona planów na kolejne części jedyną osobą jaką wymieniano na giełdzie nazwisk był właśnie Horner. Zapewne angaż ten doszedłby do skutku, gdyby nie tragiczny w skutkach lot z czerwca 2015 roku, który raz na zawsze przekreślił marzenia o ponownym wejściu Hornera w fantazyjny świat Pandory.

Śmierć Amerykanina postawiła Camerona przed nie lada problemem. Miał już bowiem sprawdzoną osobę, z którą co prawda przy każdym filmie toczył heroiczne boje o ten czy inny fragment muzyczny, ale efekty końcowe zawsze przyprawiały o zdumienie. Pytanie o następstwo tym bardziej uderzało w miłośników muzyki filmowej, gdyż na pewnym etapie producenckiej działalności Camerona coraz częściej zaczęło pojawiać się nazwisko Holkenborga. Rozsądek wziął jednak górę i ostatecznie padło na stałego współpracownika Jamesa Hornera – Simona Franglena. Od co najmniej dwóch dekad był jego aranżerem, programistą elektroniki, a w ostatnim czasie również autorem muzyki dodatkowej. Cameronowi zapewne dał się poznać jako wybitny specjalista od egzotycznych brzmień (akustycznych i elektronicznych), które na potrzeby świata Pandory projektował i wcielał w życie. Ponadto projekty, jakie przejmował po zmarłym kompozytorze tylko utwierdzały w przekonaniu, że jako jeden z nielicznych współczesnych twórców będzie w stanie wejść w buty Hornera i przejąć pozostawione przez niego dziedzictwo. Zapewne nie było to łatwe dla samego Franglena, który z tak dużą presją i skalą przedsięwzięcia mierzył się samodzielnie po raz pierwszy w swojej karierze. Czy udało mu się wybrnąć z tego karkołomnego zadania?

Będąc szczerym, to zaskoczony byłem, jak dobrze poradził sobie Franglen z ciążącym na nim zadaniem. Statystyczny widz, który ogląda Istotę wody, a w pamięci ma również oprawę muzyczną do części pierwszej, prawdopodobnie nie zorientuje się, że ilustrację do sequela tworzyła inna osoba. Z jednej strony można to więc poczytać za wielki sukces Brytyjczyka, choć patrząc na tę kwestię z innej perspektywy trzeba się liczyć ze słowami krytyki. Takowe padały już zresztą po premierowych pokazach, kiedy wskazywano, że muzyka powiela schematy nakreślone w części pierwszej. Cóż, film Camerona jest niczym innym jak kontynuacją podjętych wcześniej wątków, więc nie powinien dziwić kierunek w jakim poszedł Franglen.

Ignorancją byłoby jednak stwierdzenie, że brytyjski kompozytor nie daje tu nic od siebie. Dał i to być może jeden z najpiękniejszych elementów tego muzycznego świata. Chodzi mianowicie o temat przewodni, który w zamyśle nawiązywać miał do rodzinnych więzi tak mocno eksponowanych w widowisku Camerona. Temat ten stał się jednak filarem, na którym bez problemu oparła się nie tylko emocjonalna, ale i wizualna strona przedsięwzięcia. Kiedy bowiem przenosimy się do olśniewającego, podwodnego świata Pandory, motyw ten staje się niejako przewodnikiem po bujnej florze i faunie egzotycznej planety. W niemych, nasyconych barwami, podwodnych sceneriach muzyka Franglena zyskuje nawet więcej niż cała oprawa muzyczna do części pierwszej, wcielając się tutaj w rolę jedynego narratora. Mistyczny niemalże wymiar opisywanych scen uderza nie tylko w skojarzeniu z motywem przewodnim. Ważne wydają się tutaj pieśni wykonywane przez bohaterów, a które również znalazły swoje odbicie na „etnicznym” wymiarze ścieżki dźwiękowej. Ten perfekcyjne scalony audiowizualny mariaż jest oczywiście idealną okazją, by nawiązać do sprawdzonych już tematów Hornera. I kiedy wszystko to okraszone zostaje wybornymi aranżami i aplikowanymi subtelnie „horneryzmami”, można poczuć się jakby nieodżałowany kompozytor czarował swoją muzyką zza światów.

Czar pryska w momencie, kiedy zachwyt naturą ustępuje miejsca wartkiej akcji. Co prawda w filmie Camerona nie ma aż tak dużo tego typu scen, ale sposób ich umuzycznienia jest solą trzeźwiącą dla wszystkich, którzy oczekiwaliby po Franglenie tej samej wrażliwości i finezji w operowaniu orkiestrowym instrumentarium co w przypadku Hornera. Żeby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości, od razu wyjaśnię, że nie uważam muzycznej akcji w Istocie wody za nieprzystającą do tego, co dzieje się na ekranie. Wręcz przeciwnie. Hybrydowy sposób budowania muzycznej narracji wpasował partyturę w odpowiednie rejestry dźwiękowego miksu, a dyktujące tempo perkusjonalia oraz elektronika pozwoliły to wszystko uporządkować w montażu. Można jednak odnieść wrażenie, że proponowana przez Franglena ilustracja jest typowym mainstreamowym bytem, który pozbawiony elementów tematycznych i stylistycznych mógłby się odnaleźć w dowolnym filmie akcji. Najmocniejszym elementem tego typu utworów jest zatem temat przewodni – nabiera tam heroicznego wydźwięku; niesie sceny, w których się pojawia. I trudno się dziwić, że niejeden odbiorca z wielką sympatią przyjmie zamykającą ten film piosenkę Nothing is Lost opartą na wspomnianym wyżej motywie.

Miłośników muzyki filmowej nie trzeba będzie przesadnie przekonywać do zmierzenia się z soundtrackiem eksponującym fragmenty ścieżki dźwiękowej Franglena. Pozytywne wrażenie, jakie zostawia po sobie doświadczenie filmowe jest obietnicą powtórzenia tych wrażeń w indywidualnym starciu z muzyką. Tyle w kwestii teorii. A jak z praktyką?

Muszę przyznać, że swoją przygodę z muzyką do Istoty wody rozpocząłem właśnie od soundtracku wydanego nakładem Hollywood Records. I choć pierwsze wrażenia określiłbym mianem pozytywnych, to jednak dopiero doświadczenie filmowe rzuciło światło na te czy inne decyzje podjęte przez Franglena. Oczywiście trudno tutaj oczekiwać, aby Brytyjczyk przejawiał podobny do Hornera geniusz w budowaniu struktury muzycznej opowieści. Pomocna okazała się ingerencja w chronologię wybranych fragmentów ilustracji. Podporządkowanie materiału specyficznym zabiegom rozkładającym w czasie poszczególne grupy utworów pozwoliło zachować pewną równowagę w zakresie dynamiki oraz balansu emocjonalnego. Dopiero kilka dni po premierze filmu na rynku pojawiła się specjalna edycja soundtracku ukierunkowana już właściwie na najbardziej zagorzałych miłośników muzycznego Avatara. W 100-minutowym programie można było odczytać ogólną wizję, jaką na ten projekt miał Simon Franglen. Szczerze powiedziawszy obie te wizje przemawiają do mnie w jednakowy sposób. Nie czułem zmęczenia słuchając zarówno regularnego wydania, jak i edycji „Deluxe” wzbogaconej o blisko 20 minut nowego materiału. Mam jednak świadomość, że nie każdy słuchacz odnajdzie się w ponad półtoragodzinnym albumie, którego materiał podąża za filmowymi wydarzeniami. Dodatkową przeszkodą może się okazać brak piosenki promującej będącej przecież dźwignią marketingową projektu. Takowa w wykonaniu The Weeknd znajduje się tylko na regularnej edycji albumu.

Jakkolwiek nie podchodzilibyśmy do kwestii wydawniczych, jeżeli głęboko w sercu mamy to, co James Horner dokonał na potrzeby pierwszego Avatara, to swoistego rodzaju grzechem byłoby nie zmierzyć się z kontynuacją tworzoną pod pieczą Simona Franglena. Brytyjski twórca nie ma żadnych powodów do wstydu, a muzyka, którą stworzył do spektakularnego widowiska Jamesa Camerona jest potwierdzeniem, że nie powinien obawiać się wielkich projektów. A jeżeli podczas tej przygody z hollywoodzkim mainstreamem miałyby nam towarzyszyć reminiscencje twórczości Jamesa Hornera, to szczerze powiedziawszy nie mam nic przeciwko. Tak samo jak kwestii angażu Franglena do zapowiadanych trzech kolejnych sequeli Avatara.

Inne recenzje z serii:

Avatar

Najnowsze recenzje

Komentarze