Filmów o płatnych zabójcach powstało już tyle, że zamysł realizacji kolejnego wydawać się może kuriozalny. Nie w przypadku, kiedy asasynem jest piękna kobieta. Kiedy dorzucimy do tego trudną przeszłość bohaterki oraz jej rodzinną dramę… No właśnie. Właściwie nie wiadomo już co otrzymujemy. I właśnie takie uczucie towarzyszy podczas oglądania filmu Ava. Tytułowa bohaterka wraca w rodzinne strony, by nawiązać kontakt z bliskimi, których trzymała na dystans przez minione osiem lat. Fundując sobie i widzom ckliwą podróż po ciemniejszych i jaśniejszych momentach swojej przeszłości, przy okazji staje się łatwym celem dla „pracodawców” wyraźnie zmęczonych jej rozchwianiem emocjonalnym. Co z tego może wyniknąć? Jeszcze więcej dramatów, okazji do płaczu i realizowanych z wielkim trudem, scen akcji. Nie kupiły mnie one, zupełnie zresztą jak kreacje aktorskie (mimo ogromu znanych nazwisk pojawiających się przez kamerą). I kto wie, czy na ten stan rzeczy nie miały wpływu liczne zawirowania w procesie powstawiania tego widowiska. Abstrahując jednak od tego wszystkiego, z filmem Ava wiąże się pewna ciekawostka. Muzyczna ciekawostka.
Może nie tyle sam fakt, że owa muzyka w filmie po prostu jest i przemawia jak najbardziej poprawną gatunkowo elektroniką. Bardziej intrygujące wydaje się nazwisko stojące za tego typu graniem. A jest nim Bear McCreary, który od dobrych kilku lat skutecznie wspina się po kolejnych drabinkach filmowej kariery. Kompozytor, który zaczynał swoją przygodę z periodykami telewizyjnymi jest obecnie jednym z najbardziej rozchwytywanych twórców muzyki filmowej kina klasy B. Choć najlepiej czuje się w gatunku grozy, to jednak wielokrotnie udowadniał też, że ma potencjał do odnajdywania się w niemalże każdym projekcie. Ava jest tego najlepszym przykładem. Dotychczas Bear McCreary, choć często posiłkował się elektroniką tworząc ciekawe mariaże z symfoniką i perkusjonaliami, to jednak wejście w ambientowo-rockową konwencję było dla niego czymś nowym. I trzeba przyznać, że wyszło mu to całkiem zgrabnie.
Filarem, na którym oparł swoją kompozycję, jest liryczna, fortepianowa melodia przypominająca dziesiątki podobnych tworów powstałych na przełomie lat 90/00. Charakterystyczne, rozmywające się dźwięki fortepianu, rytmiczna perkusja, okazjonalnie dająca o sobie znać gitara, no i ogólny flow w prowadzeniu linii melodycznej… Przypomina wam to coś? Na przykład setki, jak nie tysiące ścieżek dźwiękowych kreowanych przez Hansa Zimmera i jego uczniów w ramach Media Ventures oraz RCP? A może równie ambientowe prace Briana Tylera? Pójście Beara w tym kierunku świadczyć mogło z jednej strony o próbie zarzucenia pomostu z typem kina akcji, które niestety już dawno przeszło do lamusa. Z drugiej przypomniało nam, że pewne rozwiązania, mimo upływu czasu, wcale się nie starzeją. Kiedy ową stylistykę zaprzęga się w nowoczesne metody postprodukcyjne, wtedy nie trudno o skupienie uwagi odbiorcy. I nie byłoby z tym większego problemu, gdyby nie dosyć kiepski miks muzyki w filmie. Początkowe sceny, podczas których w pełnej krasie wybrzmiewa motyw przewodni, radzą sobie pod tym względem całkiem dobrze, ale już wejście w bardziej subtelne rejony życia głównej bohaterki zupełnie odcina odbiorcę od materiału muzycznego. Można odnieść wrażenie, że muzyka uaktywnia się głównie w kontekście scen akcji, ale i tam musi walczyć o swoją przestrzeń z odgłosami strzelanin i krzyków. Trudno więc przypisać ścieżce dźwiękowej jakąś znaczącą rolę w tej produkcji. O wiele bardziej fascynować będzie podczas słuchania w domowym zaciszu.
Ależ długo kompozytor kazał czekać swoim fanom na ukazanie się stosownego soundtracku. Dopiero pół roku po premierze filmu na platformie VOD na rynku ukazał się album soundtrackowy. Wydana w formie elektronicznej, 52-minutowa selekcja najbardziej znaczących fragmentów ilustracji może nie należy do najbardziej atrakcyjnych dzieł w swoim gatunku. Ale na pewno nie pozostawi słuchacza z niczym. I żeby się o tym przekonać nie trzeba daleko szukać. Wystarczy zmierzyć się z tytułowym fragmentem otwierającym soundtrack. Prezentacja tematu przewodniego w rockowo-trip-hopowym stylu budzi apetyt na więcej. Dosyć szybko te apetyty są zaspakajane kolejnymi aranżami zbliżonymi w formie i treści do wyżej wspomnianego. Można odnieść wrażenie, że energetyczny początek wyprowadza słuchacza na przysłowiowe manowce, ponieważ wraz z zagłębianiem się w dramatyczną cząstkę albumu coraz rzadziej pojawiać się będą tego typu chwytliwe kawałki. Zastąpią je ambientowe, suspensowe fragmenty oraz smutna liryka odwołująca się do rodzinnych problemów głównej bohaterki. Od czasu do czasu daje jednak o sobie znać jakiś gitarowy motyw lub perkusyjna, rytmiczna melodia angażująca zdecydowanie bardziej agresywne brzmienia. Nie spodziewajmy się również jakiejś większej rekompensaty w finalnej części albumu. Ostateczna konfrontacja podłożona była bowiem piosenkami oraz… ciszą. Całe szczęście konstrukcja albumu obchodzi ten problem „dolepionym” i mocno elektronicznym aranżem tematu przewodniego.
W jednym z wywiadów McCreary mówił, że inspirował się tutaj twórczością Serry, Reznora czy chociażby Mansona – czyli jego idoli z czasów młodości. Cóż, może jest w tym pewne ziarenko prawdy, ale prawda jest taka, że bliżej mu w tym wykonaniu do Briana Tylera czy jednego z niegdysiejszych uczniów Hansa Zimmera. Mimo wszystko ten eksperyment, jakim bez wątpienia był dla McCreary’ego film Ava, można chyba uznać za udany. Egzamin z umiejętności umuzycznienia kina sensacyjnego ocierającego się o wątki szpiegowskie zaliczony na trójkę z plusem. Na wyższą ocenę zabrakło najważniejszego – kreatywności w gospodarowaniu podejmowanymi środkami i melodiami.