Atlas jest muzyką skrojoną na miarę filmowych potrzeb. Tyle samo przebojową i prostą w swojej konstrukcji, co odpychającą absolutnym brakiem pomysłu.
W czasach kiedy AI (a przynajmniej algorytmy je przypominające) coraz bardziej wkracza w naszą codzienność, po raz kolejny rodzi się obawa o to, czy technologia nie obróci się kiedyś przeciwko nam. Wątki znane z Terminatora i innych produkcji SF zdają się wracać, tylko w nieco odświeżonym wydaniu. I jedną z takich produkcji popełnił ostatnio streamingowy gigant sygnowany literą N. Z jakim skutkiem? Raczej opłakanym. Film Atlas w reżyserii Brada Peytona, co prawda wpisuje się w założenia rozrywkowego kina akcji, ale nic poza chwilowymi zachwytami warsztatem reżysera nie oferuje. Napisana na kolanie historia analityczki AI, która udaje się w daleką podróż, by schwytać groźnego terrorystę-robota jest po prostu kiepska. Szumnie reklamowana epicka opowieść okazała się zatem kolejnym niewypałem wpisującym się w standardy Netflixa.
Zarówno treść filmu, jak i sposób jej przedstawiania nie stanowiły wielkiego wyzwania dla osoby, której przypadło w udziale stworzenie oryginalnej ścieżki dźwiękowej. A tą osobą był Andrew Lockington, co nie powinno dziwić, kiedy spojrzymy na historię współpracy kompozytora z Peytonem (San Andreas, Rampage). Kanadyjski muzyk już od wielu lat próbuje przebić się do branżowej czołówki, ale bez skutku. Na palcach u jednej ręki można wymienić kinowe projekty warte większej uwagi. I nie są to blockbustery pisane u boku Peytona. Niestety Atlas aż nazbyt dobrze wpisuje się w ten trend.
Muzyka daje o sobie znać praktycznie od pierwszych sekund filmowej przygody. Niepokojący prolog wprowadzający nas w okoliczności akcji zilustrowany został elektroniczno-smyczkową hybrydą z mocno wycofany w tło, żeńskim wokalem. Już tak skonstruowana oprawa wiele powie nam o stylu, w jakim przemawiać będzie dalsza część ilustracji. Nie będziemy rozczarowani. Lockington dwoi się i troi, aby przestrzeń filmową szczelnie zapełnić łatwo wpadającą w ucho mieszanką muzyczną. Opiera się ona w głównej mierze na smyczkowych ostinantach z wtórującymi im elektronicznymi arpeggiami i całą gamą innych efektów urozmaicających przekaz. Instrumenty dęte nie mają natomiast ambicji wychodzić poza standardowe punktowanie najbardziej dramatycznych fragmentów akcji. Iście hollywoodzka tapeta, jaką wyprodukował Kanadyjczyk, nie wyróżnia się niczym z grona tysięcy innych powstałych do podobnych gatunkowo tworów. I takiego stanu rzeczy nie zmienia nawet obecność dwóch tematów stworzonych na potrzeby widowiska Peytona. Dosyć anonimowych w treści i ogranych już po wielokroć.
Mimo wszystko jest w tym wszystkim coś elektryzującego, zwracającego uwagę na dobrze wyeksponowaną oprawę. Można zatem napisać, że jest to muzyka skrojona na miarę filmowych potrzeb. Tyle samo przebojowa i prosta w swojej konstrukcji, co odpychająca brakiem pomysłu na siebie. I nie ma w tym nic złego, biorąc pod uwagę, że całość tego przedsięwzięcia kierowana jest na jednorazową rozrywkę. Mam tylko obawy, czy po dwugodzinnej batalii z kiepskim widowiskiem zostanie nam jeszcze choć odrobina energii na zmagania z godzinnym albumem soundtrackowym. Może do samochodu jako niezobowiązujące tło, na które nie zwrócimy większej uwagi? Tyle samo bowiem pozostanie w naszych głowach po wysłuchaniu tego albumu, jak i bez tego doświadczenia.