Prawie dwie dekady temu jedna z amerykańskich stacji telewizyjnych wyprodukowała skecz parodiujący niedoszłą jeszcze trzecią odsłonę Terminatora. Tytułowy zabójca cofnął się w czasie, by „wymazać” z przyszłości… Jezusa. Może i trochę kontrowersyjna, ale śmieszna w gruncie rzeczy parodia, okazała się lepsza niż wszystko to, powstało później pod szyldem Terminatora. Najbardziej intrygujący był efekt uboczny tego śmiałego filmiku – pomysł, jaki zrodził się w głowie Jima Carrolla. Mianowicie techno-thriller osadzony w czasach chrystusowych z wątkiem podróży w czasie… Brzmi kuriozalnie? Po takiej dokładnie przestrzeni absurdu porusza się film zatytułowany Assassin 33 A.D.. Mamy więc grupkę naukowców pracujących nad technologią teleportacji, którzy przypadkiem tworzą wehikuł czasu. Tak się składa, że kierujący tym projektem biznesmen jest islamskim ekstremistą. Wpada on na „genialny” pomysł, aby wysłać w przeszłość grupę najemników w celu zabicia i przechwycenia ciała Jezusa. W ten sposób miałby wymazać z historii wiarę chrześcijańską. Na pomoc Synowi Bożemu ruszają dzielni naukowcy, dla których spotkanie z Jezusem będzie okazją do nawrócenia… Oj, dzieje się, a dzieje. Filmowcy i aktorzy dosłownie stają na głowie, by tchnąć w to niskobudżetowe przedsięwzięcie choćby krztę patosu i dramaturgii, ale odnoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Assassin 33 A.D. jest książkowym przykładem, jak nie powinno się łączyć historii z religią oraz fantastyką. No chyba że oczekujemy od widza, że planowany seans odbędzie w asyście jakiegoś wysokoprocentowego napoju. W moim przypadku się sprawdziło.
To, co najbardziej uderzyło mnie podczas oglądania Assassin 33 A.D. nie było związane ani z pisaną na niezłym rauszu historią, ani też z teatralną grą aktorską. Szczerze zaskoczony byłem natomiast oprawą muzyczną, która w tym pół-amatorskim, kampowym wręcz widowisku, próbowała gonić hollywoodzkie standardy. Oczywiście z różnymi skutkami – na tyle, na ile pozwalał na to skąpy budżet oraz techniczne zaplecze autora ścieżki dźwiękowej, Chrisa George’a. Nic wam nie mówi to nazwisko? Bez obaw, mnie również. Szybka konsultacja z wujem Google również nie na wiele się zdała. Doświadczenie w branży ma on bowiem stosunkowo ubogie, a o jakichkolwiek sukcesach raczej nie ma mowy. Okazuje się, że jest to twórca zajmujący się na co dzień produkcją muzyki użytkowej, stockowej. Aczkolwiek w swoim dorobku ma między innymi trzy albumy skonstruowane wespół z Jimem Carollem, gdzie znajdziemy zestaw bardzo energetycznych kawałków akcji tworzonych do… nieistniejących filmów. Angaż do Assassin 33 A.D. był więc szansą sprawdzenia swoich sił na gruncie prawdziwego, nasyconego akcją i dramaturgią widowiska. Biorąc pod uwagę efekt końcowy, można śmiało stwierdzić, że George podszedł do sprawy ambicjonalnie. Nie dość, że dwugodzinny film szczelnie zabudował dosyć różnorodną pod względem dramaturgicznym ilustracją, to na dodatek nie bał się eksperymentować z różnego rodzaju brzmieniami.
Tym wiodącym jest oczywiście patetyczna orkiestra (samplowana) dyktująca tempo akcji w rytm smyczkowych ostinat i perkusyjnych loopów. Iście zimmerowski sposób interpretowania doniosłych wydarzeń nie do końca jednak zgrywa się z groteskowo zrealizowanymi scenami. Zatem mimo usilnych starań, kompozytor raczej rozmija się z obrazem. Troszeczkę lepiej jest tutaj pod względem budowania relacji między bohaterami. Film częstuje nas dwoma soczystymi wątkami napędzającymi dramaturgiczną stronę słuchowiska. Pierwszym z nich jest motyw straty, jaką przeżywa szef ochrony bliżej nieokreślonej placówki, gdzie powstaje wehikuł czasu. Winą za tragiczny wypadek, w którym giną jego żona z dziećmi, obarcza samego Boga. Dlatego też tak łatwo daje się wmanewrować w akcję zabójstwa Jezusa. Mimo bzdurnych treści jakie przedstawiają nam filmowcy, melancholijny motyw serwowany nam przez Chrisa George’a jest całkiem przekonujący. Ot zupełnie jak temat miłosny między dwojgiem naukowców stojących za epokowym odkryciem. Co ciekawe oba te motywy krzyżują się w pewnym momencie, serwując odbiorcy dosyć spójną w treści ilustrację. Na tym bynajmniej nie kończy się tematyczne zaplecze, jakim stoi muzyczny Assassin. Kompozytor stawia przed nami kolejne dwie melodie związane bezpośrednio z postacią Jezusa oraz całego wątku podróży w czasie. Sporo jak na projekt, po którym nie należy oczekiwać absolutnie niczego dobrego, nieprawdaż? Wykonawczo również jest nie najgorzej. Mimo zamknięcia wszystkiego w obrębie komputerowych sampli, efekt końcowy prezentuje się nie najgorzej. Na pewno lepiej niż sam film, z którym ścieżka dźwiękowa dosyć często po prostu nie potrafi znaleźć wspólnego języka.
Znajdzie natomiast poza nim – z odbiorcą wsłuchującym się w album soundtrackowy. Trudno zresztą to, co ukazało się nakładem MondoTunes nazwać pełnokrwistym albumem. Raczej jest to zbiór suit tematycznych powstałych na potrzeby filmu Assassin 33 A.D.. Całość zamknięta w przyjemnie krótkich 22 minutach trwania właściwie nie pozostawia przestrzeni na większą nudą. Czy jednak unikniemy znużenia podejmowanymi przez kompozytora formami muzycznego wyrazu? Nie do końca. Wszystko odlewane jest tu bowiem z szablonów, które od dekad krążą wśród hollywoodzkich twórców muzyki filmowej – zwłaszcza Hansa Zimmera. O ile więc motywy akcji i wszystko, co jest z nimi związane spłynie po nas niczym woda po kaczce, to już materiał o bardziej emocjonalnym wydźwięku jakkolwiek przykuje uwagę. Tym bardziej, że twórca stawia na oderwaną od rzeczywistości filmowej formę prezentacji. Ten swego rodzaju album koncepcyjny będzie niezłą konkurencją dla pisanych na kolanie, profesjonalnie zarejestrowanych partytur niejednego rezydenta Remote Control Productions. A to już nie lada rekomendacja!
Szok i niedowierzanie – tak można w skrócie opisać reakcję po obejrzeniu filmu Assassin 33 A.D. i po wysłuchaniu soundtracku. Pierwsze doświadczenie szokuje skalą kiczu jaki przewija się w przeliczeniu na każdą minutę trwania tego widowiska. Natomiast album z muzyką jest odwróceniem tego wszystkiego o sto osiemdziesiąt stopni przy bardzo korzystnym czasie trwania. Egzamin ze znajomości mainstreamowych środków komunikowania się z odbiorcą Chris George zdał na ocenę bardzo dobrą. Tylko co z tego skoro obok niego funkcjonują dziesiątki podobnie „brzmiących” kompozytorów? Konkurencja spora, a doświadczenie raczej skromne. No ale zobaczymy jak dalej będzie się rozwijać kariera tego twórcy…