Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Eric Serra

Arthur and the Minimoys (Artur i Minimki)

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Luc Besson, to znak towarowy francuskiej kinematografii. Po serii wielkich hitów jakie stworzył w latach 90-tych, ugruntował swoją pozycję w branży, otwierając sobie furtkę do robienia takich filmów na jakie ma ochotę. Nie stroni ani od przygody, ani od dramatu, komedii, a nawet i filmów dla najmłodszych. Przekonuje o tym najnowsze dzieło Francuza, Artur i Minimki. Obraz opowiada o dziesięcioletnim chłopcu, który za pomocą tajemniczej księgi przenosi się do magicznej krainy malutkich ludzi, Minimków, gdzie będzie szukał pomocy, by uchronić dom babci przed natarczywym przedsiębiorcą próbującym go sobie przywłaszczyć. Połączenie animacji z grą aktorską stworzyło ciekawy kolaż wizualny, który okraszony został nieprzeciętną muzyką.

Jeżeli miałbym szukać wzorowego duetu artystycznego na linii reżyser-kompozytor, zapewne jedną z czołowych pozycji zajęliby u mnie Luc Besson i Eric Serra. Historia współpracy tych dwóch panów jest starsza niż ja sam. Zapoczątkowana L’Avant-dernier, przez lata przynosiła wymierne skutki, między innymi w postaci tak kultowych ścieżek jak: Nikita, Leon Zawodowiec, czy też Piąty Element. Muzyka Serry, naznaczona znamieniem indywidualności brzmieniowej, przez lata stanowiła nie lada atrakcję na arenie muzyki filmowej. Pomysłowość i eksperymentatorskie podejście do komponowanej muzyki były w tym okresie zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem Serry (tu kłania się nowatorska wizja Bonda w Goldeneye). Jednakże czas eksploatowania złóż własnej kopalni stylistycznej powoli chyba dobiega końca. Artur i Minimki wyznaczają bowiem nowe ścieżki przez puszczę kariery francuskiego artysty.

Śledząc poczynania Serry w branży, długo zastanawiałem się kiedy w końcu skusi się na stworzenie hurra-entuzjastycznej ścieżki, gdzie przepych brzmieniowy rekompensowałby dotychczasową, powściągliwą z natury komunikację artysty ze swoimi słuchaczami. I stało się. Wystarczyło tylko, że trafił na odpowiedni grunt tematyczny filmu i poszedł za przykładem wielu kolegów zza oceanu, sięgając po pełny potencjał jaki niesie za sobą orkiestra symfoniczna, chór oraz elektroniczne wspomagacze. Czy wyszło mu do na dobre? Biorąc pod uwagę to jak poradził sobie z podstawowym zadaniem filmowej ilustracji, nie można zaprzeczyć. Jeżeli dochodzą do tego jeszcze względy estetyczne, pozwalające zaistnieć ów muzyce poza obrazem, to chyba nie mam większych obiekcji…

Soundtrack wydany przez Warner Music serwuje słuchaczowi wszystko, co potencjalnie zainteresowałoby go po obejrzeniu filmu Bessona. Zanim jednak dane mu będzie usłyszeć dzieło Serry, skonfrontowany zostaje z typowo komercyjnym zabiegiem wytwórni. Mowa o trzech, dosyć luźnych piosenkach w wykonaniu Jewel, Snoop Doga i Elijah, które więcej dobrego czynią w samym obrazie niźli poza nim. Dziesięć minut obcowania z popowym plumkaniem sprawia, że gdy w końcu przychodzi nam stanąć twarzą w twarz z „original score”, poczujemy się jakbyśmy teleportowali się w jednej chwili do całkiem innego miejsca. Chwila przyzwyczajenia i już czujemy się pewnie na nowym gruncie. Gruncie co prawda wyboistym emocjonalnie, ale niezwykle stabilnym, urobionym bowiem z solidnej orkiestrowo-chóralnej zaprawy. Już pierwsza minuta otwierającej uwertury stoi pod znakiem heroicznego tematu tytułowego Artura. Tematu poruszającego się za głównym bohaterem niczym muzyczny cień. Serra nie tylko w tym lejtmotywie, ale i na całej długości ścieżki urządza sobie istny brzmieniowy happening – karnawał dźwiękowej rozrywki. Porywającą przygodę i ilustracyjny underscore usadza razem na jednej karuzeli, którą raz rozpędza do niebywałej wręcz prędkości, innym razem hamuje, dając niejako chwilę wytchnienia. Na potencjalnego amatora „ostrej, orkiestrowej jazdy” czyha zatem tu wiele wrażeń. Najwięcej rzecz jasna w utworach ukierunkowanych na akcję.

Choć wypadałoby nad takowymi powiesić chorągiewkę z napisem „Made in Hollywood”, podług innych podobnych produktów zza oceanu, action-score z Artura prezentuje się nadwyraz okazale. Dużą rolę odgrywa tu pieczołowicie dopracowane zaplecze techniczne partytury, na sukces której składa się wytężona praca orkiestratorów i wykonawców. Z pewnością docenimy ten wysiłek przemieszczając się pomiędzy poszczególnymi utworami akcji, których fragmenty zamieszczone są w tak znamienitych kawałkach jak: Nice Town, Central Gate, Lovebirds, czy Showtime in Necropolis. Nie sposób (zwłaszcza w tym ostatnim tracku) nie docenić roli jaką w kompozycji pełni epicki chór, tak dobrze uzupełniający rozszalałą orkiestrę. Przeszło setka śpiewaków z powodzeniem miota muzyczną całość pomiędzy euforycznymi i mrocznymi brzmieniami.

O ile sama muzyka cieszy i bawi, to sposób w jaki ją wydano zakrawa o niesmaczny żart wydawców. Nie chodzi bynajmniej o fakt wypełnienia płyty po brzegi muzyką, bo dla amatora orkiestrowych łupanek, będzie to nawet prezent. Rozbijanie kilkuminutowych utworów na kilkudziesięciosekundową drobnicę, to już niestety przesada. Przeskakiwanie pomiędzy poszczególnymi trackami, których jest w sumie 42(!!), męczy niesamowicie, szczególnie gdy odtwarzacz w którym tkwi kompakt nie potrafi generować łagodnych przejść. Po raz kolejny zatem wytwórnia zamiast iść na rękę słuchaczom rzuca mu pod nogi kłody.

Na szczęście tych kilka kłód nie jest w stanie zniwelować przyjemności jaką dostarczyć może soundtrack do Artura i Minimków. Owszem, pomysłowością ona nie grzeszy i każdy, kto liczy na coś więcej poza niezobowiązującą rozrywką, może się nieco przeliczyć sięgając po sen album. Ot taka dobra alternatywa na miłe spędzenie godziny wolnego czasu. Swoją drogą ciekaw jestem, czy Artur był tylko przelotnym romansem Serry z epicką, pompatyczną ilustracją, czy też artysta częściej będzie korzystał z tego rodzaju środków muzycznego wyrazu? Czas pokaże…

Najnowsze recenzje

Komentarze