Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Rupert Gregson-Williams

Aquaman

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-12-2018 r.

Po artystycznej i (częściowo) finansowej porażce Ligi sprawiedliwości, nikt chyba nie wierzył, że dalsze projekty pod szyldem DC/WB będą miały jakąkolwiek rację bytu. Wyjmując z tego rachunku całkiem udaną Wonder Woman, trudno było o przestrzeń do stworzenia solidnej rozrywki, przyciągającej uwagę masowego odbiorcy. I wtedy na horyzoncie pojawił się Aquaman.

Do tego obrazu już od początku podchodzono z wielką rezerwą i nie bez nutki powątpiewania w sens przenoszenia na wielki ekran historii potomka Atlantów. Jeden z ciekawiej prezentujących się bohaterów Ligi sprawiedliwości tym razem staje do wali z przyrodnim bratem, chcącym wywołać brutalną wojnę pomiędzy ludami morza, a tymi żyjącymi na powierzchni. Aby mieć jakiekolwiek szanse w starciu, musi odzyskać trójząb króla Atlana – symbol władzy i źródło potężnej mocy. Jak zatem widzimy, fabuła do najbardziej wymyślnych nie należy, a i wkładane w usta bohaterów frazesy potrafią niejednego widza przyprawić o ból zębów. Ale nie na tym koncentruje się uwaga odbiorcy. Przede wszystkim na kreacjach aktorskich, wśród których niewątpliwie błyszczy tytułowy Aquaman oraz jego towarzyszka przygód i (jak się później okazuje) wybranka serca – Mera. Widowisko Jamesa Wana, twórcy znanego głównie z filmów grozy, nie byłoby wystarczająco spektakularne, gdyby nie cała otoczka wizualna. A takowa ma prawo zachwycić nawet najbardziej wybrednych popcornożerców! Wspaniałe sekwencje bitewne wspierane są równie fantazyjną scenografią i kostiumami, w jakich dumnie paradują bohaterowie. Ot wspaniałe widowisko, przy którym błyskawicznie płynie czas i do którego warto powracać.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie uwierzyłbym, że jednym z filarów utrzymujących tego kolosa będzie świetnie wpasowana w filmowe realia muzyka. Informacja jakoby za takową miał być odpowiedzialny Rupert Gregson-Williams zwiastowała, że techniczna maestria, jaką otrzymaliśmy w Lidze sprawiedliwości dzięki Elfmanowi ponownie zastąpiona zostanie utrzymanym w zimmerowskim duchu, everyscorem. Przykład Wonder Woman pokazał, że brat Harry’ego ma co prawda dryg do budowania muzycznej narracji, ale wszystko to odbyło się bylejakością tak w strukturze i podejmowanych środkach wyrazu, jak i tematycznej treści. Aquaman miał być zupełnie nowym otwarciem – oderwaniem zarówno od spuścizny WW jak i wcześniejszych widowisk sygnowanych znakiem towarowym DC. I chyba właśnie ów nowy start wsparty zupełnie odmienną optyką budowania narracji i stylistyką, okazały się dobrym źródłem inspiracji. Ale czy na tyle dobrym, aby najnowszą kompozycję Gregsona-Williamsa stawiać na piedestale najlepszych osiągnięć tego kompozytora? Okazuje się że tak.



Z niemałym zaskoczeniem odbierałem to, co słyszałem w filmie Jamesa Wana. Nie chodzi bynajmniej o samą muzyczną treść – szczególnie na płaszczyźnie tematycznej. Motyw przewodni przypomina bowiem analogiczną melodię skomponowaną przez Henry’ego Jackmana na potrzeby Kingsmana. O wiele lepiej pod tym względem radzi sobie temat Atlanny, matki Arthura. Ciepły w wymowie kawałek ewoluuje w dalszej części filmu do motywu miłosnego. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, czyli tego, jak to wszystko prezentuje się w starciu z obrazem. A prezentuje się, co tu dużo mówić, fantastycznie! Muzyka Ruperta Gregsona-Williamsa jest aktywnym narratorem, sprawnie prześlizgującym się po filmowej treści. Motywy, które same w sobie wydają się piątą wodą po kisielu, w zderzeniu z pięknymi ujęciami podwodnego świata i patetycznymi momentami, mają swoją moc sprawczą. Dawno już w filmie superbohaterskim nie doświadczyłem tak pieczołowitej dbałości o należne wyeksponowanie muzycznej treści. I paradoksalnie praktycznie nic z tej prezentacji nie umyka odbiorcy, co przy tak wizualnie obfitym i intensywnym widowisku wydaje się bardzo zaskakujące. Kompozycja Ruperta poraża nie tylko melodyczną trafnością – także rozmachem w realizacji. Partytura często posiłkuje się chóralnymi wstawkami, których filmowy miks również nie zawstydza. W kategoriach estetycznych jest więc bardziej aniżeli zadowalająco. Natomiast w relacji obraz-dźwięk kilka scen ociera się wręcz o status wybitnych. Z drugiej strony nie brakuje również klasycznych, ilustratorskich zabiegów, które nie walczą o atencję odbiorcy. Ich funkcjonalny charakter ma swoje przełożenie na sferę dramaturgiczną i co ciekawe, również emocjonalną. Tutaj największe uznanie kierować można w stronę działalności motywu miłosnego, na którym opiera się między innymi piosenka promująca Aquamana wykonywana przez Skylar Grey. Jest to jedyny song, która pozostawia po sobie w filmie dobre wrażenie. Niestety pozostałe wybrzmiewające tam utwory, to już porażka na całej linii. Na szczęście te fatalne akcenty nie rzutują w większym stopniu na całościowy, bardzo dobry odbiór warstwy muzycznej Aquamana. Chęć konfrontacji tego doświadczenia z soundtrackiem wydaje się więc naturalnym odruchem statystycznego miłośnika muzyki filmowej.


Treść wydanego nakładem WaterTower Music albumu odbiega jednak od tego, czego byśmy sobie życzyli po wyjściu z kinowej sali. Sama ilość muzyki wydaje się optymalna, zamykając ilustrację w dobrze skrojonym, 50-minutowym materiale. Suitowa forma prezentacji również byłaby nie najgorszą opcją, gdyby nie fakt, że miks tych kawałków jest bardzo toporny. Otrzymujemy bowiem zupełnie coś innego, aniżeli mieliśmy okazję usłyszeć w filmie. Utwory albumowe brzmią płasko i brakuje im tej odwagi w epatowaniu partiami wokalnymi. Potęgujący to wszystko chaos w chronologii prezentacji treści nie wspiera w opowiadaniu pewnej historii. Choć w odbiorze albumu zupełnie to nie przeszkadza, to jednak doszukiwanie się kontekstu przysparza niemałych trudności. Niepotrzebna jest również publikacja dwóch wersji (filmowej i albumowej) piosenki Everything I Need. W zupełności wystarczyłaby ta pierwsza. Natomiast totalnym nieporozumieniem jest w moim odczuciu końcówka albumu, czyli tragiczny cover klasyku formacji Toto w Ocean to Ocean oraz dysonansowy kawałek od Josepha Bishary – stworzony na potrzeby jednej ze scen. Skupmy się więc na ilustracji autorstwa samego Ruperta Gregsona-Williamsa



Do takowej nie można mieć większych zastrzeżeń, jeżeli podejdziemy do niej na zasadzie niezobowiązującej rozrywki. Najlepszym tego przykładem jest pierwszy utwór eksponujący temat głównego bohatera. Arthur stanowi również swego rodzaju wykładnie stylistyczną ścieżki dźwiękowej, w której elementy symfoniczne przeplatać się będą z elektroniką i to nie tylko tą współczesną. Dosyć modne ostatnio, retro-brzmienia, zawitały również i do pracy Ruperta Gregsona-Williamsa. Można mieć co do tego mieszane uczucia, ale są momenty takie, jak ten, kiedy podjęte środki sprawdzają się idealnie. Można odnieść wrażenie, że te retro-stylizacje odnoszą się również do całej wizualnej otoczki świata Atlantów. Ultranowoczesne miasta i fantazyjne stroje jak żyw przypominają analogiczną „stylówę”z filmu Tron, więc domyślam się, że miało to swoje przełożenie na muzyczną treść. Troszeczkę gorzej jest w przypadku „rasowych” utworów akcji, jak He Commands the Sea, kiedy te sample wypadają bardzo nienaturalnie, wręcz karykaturalnie. Sama muzyczna akcja nie stanowi tutaj większej przestrzeni do malkontenctwa, o tyle, o ile tyczy się działań głównego bohatera. Wspomniane wcześniej środki dosyć klawo uzupełniają dźwięki gitar elektrycznych i perkusjonaliów, prezentujących drapieżny, zawadiacki styl bycia Artura. Idealnym przykładem jest Permission to Come Aboard oraz Suited and Booted. Najgorzej w muzycznej akcji od strony koncepcyjnej prezentuje się wszystko to, co związane jest z antagonistą, Czarnym Mantą. Opadający, gitarowy dźwięk, jest sam w sobie dosyć prostym zabiegiem – niekoniecznie dobrze odnajdującym się w panoramie aranżacyjnego bogactwa partytury. Obok utworów The Black Manta oraz Atlantean Soldiers można więc przejść bez większych emocji.

Zupełnie inne wrażenia pozostawia po sobie melodia przypisana matce Arthura, Atlannie. Liryczna, owiana płaszczykiem smutku, potrzebuje troszkę czasu, aby oswoić ze sobą słuchacza. Emocjonalną głębię tego prostego tematu najlepiej przyjdzie nam docenić podczas filmowego seansu, ale i na płycie znajdziemy fragmenty, które mają prawo przykuć uwagę odbiorcy. Jednym z nich jest Between Land and Sea. Kontekst wizualny pokazuje, że sam temat jest traktowany przez kompozytora dosyć ogólnikowo. W pewnym momencie staje się bowiem tematem miłosnym między Arthurem a Merą. Natomiast w końcowej części filmu, a w utworze Reunited, znów staje się melodią przypisaną matce głównego bohatera. W kategoriach estetycznych i tak najlepiej prezentuje się piosenka powstała na bazie tej melodii. Delikatne, orkiestrowo-fotepianowe aranże idealnie splatają się z miękkim, ciepłym wokalem Skylar Grey. I moim skromnym zdaniem jest to jedna z piękniejszych piosenek skomponowanych na potrzeby filmu w tym roku.

Cóż, ścieżka dźwiękowa Ruperta Gregsona-Williamsa jest miłym zaskoczeniem – bardziej filmowym niż płytowym. Któż by pomyślał, że z rąk tego kompozytora wyjdzie tak sympatyczna praca, która wyrasta na jeden z bardziej znaczących elementów filmowego Aquamana. Świetnie wpasowana, idealnie zmiksowana, ale niestety kiepsko zaprezentowana na albumie soundtrackowym. Aczkolwiek bardziej niż układ treści partytury doskwiera tutaj obecność dwóch kawałków szpecących estetykę pracy. Chodzi o wspomniany wcześniej cover PitBulla i utwór Bishary. Mimo wszystko krążek ląduje na półce jako całkiem miła pamiątka po równie miłym w odbiorze widowisku Jamesa Wana.


Najnowsze recenzje

Komentarze