3, 2, 1… start!
Wyścig o uwagę widza rozpoczęty. Dziesiątki podmiotów kinowych i telewizyjnych już od kilku miesięcy bombarduje nas mniej lub bardziej wymyślnymi produkcjami nawiązującymi do kosmicznego programu Apollo, a nade wszystko do epokowego wydarzenia – lądowania na księżycu. Czemu? Otóż 20 lipca 2019 roku obchodzimy okrągłą, 50-rocznicę tego wydarzenia. Nie dziwne więc, że każdy chce coś na tym ugrać. Do tworzenia tego festiwalu różnorodności przyłączyła się również stacja National Geographic, która – jeżeli spojrzymy na efekt końcowy – można odnieść wrażenie, że na księżyc porwała się z przysłowiową motyką. Półtoragodzinne widowisko opowiadające o całym programie Apollo? Odważnie, choć bardziej odważna wydaje się forma w jakiej zamknięto narrację. Stojący za całym tym przedsięwzięciem Tom Jennings wpadł na intrygujący pomysł, aby film Apollo: Missions to the Moon oprzeć tylko i wyłącznie na archiwalnych zdjęciach, wypowiedziach polityków, naukowców, fragmentach programów telewizyjnych oraz filmów. Kluczem do poskładania tego w spójną historię był dynamiczny montaż, który miejscami tworzy wrażenie, jakobyśmy oglądali jeden wielki klip reklamowy. Takie przynajmniej wrażenie pozostawia po sobie spłycona do granic możliwości prezentacja całej misji Apollo 11. Cóż, do współczesnego widza z pewnością to trafi, choć o jakichkolwiek walorach edukacyjnych nie ma tu mowy.
Teledyskowy charakter widowiska to w głównej mierze zasługa dwóch czynników: dynamicznego montażu oraz wspierającej go, narzucającej pewien rytm, muzyki. O stworzenie ścieżki dźwiękowej poproszono Jamesa Everinghama. Brytyjski kompozytor nie miał do tej pory na swoim koncie żadnych znaczących projektów – głównie krótkometraże i jeden periodyk tworzony dla Amazon Studios. Kwestia angażu nie była bynajmniej przypadkowa. Management Brytyjczyka obsługujący również związaną z Hansem Zimmerem formację Bleeding Fingers zrobił swoje. I to właśnie tym koneksjom można zawdzięczać specyficzne brzmienie ścieżki dźwiękowej Everinghama. Muzyki, która swoją konstrukcją i wykonawstwem bardzo mocno kojarzyć się może z fabryką dźwięków słynnego Niemca. W jaki sposób wpłynęło to na efekt końcowy dokumentu od NG?
Z jednej strony można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa gryzie się z obrazem. Wszak otrzymujemy archiwalne zdjęcia eksponujące zupełnie inne realia i anachroniczny sposób realizacji. Ale wzięty na warsztat przez współczesnych montażystów jest wdzięcznym polem do zabaw formą i treścią. To właśnie bardzo nowoczesny montaż rozgrzeszył Everinghama z posługiwania się szerokim spektrum elektronicznych brzmień. Mimo jej obecności nie można powiedzieć, że stanowi ona siłę nośną kompozycji. Podstawę motoryczną, a i owszem, bo tempo dyktowane jest przez stale powracające, pulsujące sample lub ostinata. Reszty dopełnia patetyczny wymiar warstwy melodycznej, tworzonej w iście zimmerowskim duchu. Charakterystycznie prowadzące się dęciaki i proste w konstrukcji aranżacje fragmentów akcji – to główne cechy ścieżki dźwiękowej Brytyjczyka. Czasami można odnieść wrażenie, że tworzona jest ona przez samego Zimmera, co dodatkowo sugeruje informacja w „creditsach”, że producentem partytury jest właśnie Niemiec. Typowy dla niego sposób budowania podniosłej atmosfery na bazie klarownie zarysowanego anthemu, to kolejny przykład świadczący, że Everingham otrzymał solidne wsparcie ze strony bardziej doświadczonego kompozytora. I jeżeli efektem końcowym jest dobrze wpasowana w realia filmowe, szczelnie wypełniająca przestrzeń, należycie wyeksponowana, a miejscami nawet porywająca, ścieżka dźwiękowa, to nie widzę powodów do przesadnego malkontenctwa.
Do takowego skłaniać może innego rodzaju doświadczenie – soundtrackowe. Oczywiście tych słuchaczy, którzy za punkt honoru biorą sobie rozliczanie twórców z ich kreatywnego podejścia. Bowiem pod tym względem oprawa muzyczna do Apollo: Missions to the Moon nie prezentuje się najlepiej. Godzinne słuchowisko to jedna wielka powtórka z rozrywki – arena zmagań z samym sobą i poczuciem, że wszystko to już mieliśmy okazję usłyszeć. Łącznie z tematem przewodnim, który odmieniany przez dziesiątki aranżacyjnych przypadków gościł już nieraz w repertuarze Hansa Zimmera. Co więc pozostaje po odcedzeniu kwestii oryginalności? Głównie niezobowiązująca, miejscami nużąca, innym razem udzielająca się słuchaczowi, rozrywka.
Rozpoczynamy z od prezentacji tematu przewodniego oraz… pierwszej, aranżacyjnej wtopy. Kompozytor i producent nawet nie próbują ukrywać, że patetyczny i emocjonalny wydźwięk tej melodii oscylować będzie wokół tego, co Zimmer zrobił na potrzeby słynnej sceny dokowania w Interstellar. I choć w takiej formie zdobiona jest jeszcze scena startu rakiety Saturn V, to jednak pozostała część oprawy muzycznej stara się szukać nowych sposobów na przykuwanie uwagi odbiorcy. Miotając go pomiędzy ciepłymi, lirycznymi fragmentami nie traci jednocześnie kontaktu z podniosła wymową całej opowieści. Można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa żyje własnym życiem, nie oglądając się na sferę wizualną. I poniekąd jest to prawdą, kiedy spojrzymy na układ treści i restrykcyjną edycję, jaką poddano całość ilustracji. Mimo wszystko album ma w swojej konstrukcji chwile przestoju i o pierwszą takową rozbijamy się zaraz po prezentacji tematycznej. Dopiero fragmenty oscylujące wokół doniosłych wydarzeń z udziałem załogi Apollo 8 i kolejnych, dają sposobność do podkręcenia przysłowiowej śruby. Od tej pory podniosłe dęciaki osadzone na pulsującym, ostinatowym tle będą niejako standardem. Końcówka soundtracku przynosi kolejne rozprężenie zanurzone w lekko sentymentalnym tonie.
I takie też wrażenie pozostawia po sobie większość tego doświadczenia soundtrackowego. Muzyki, która zupełnie jak film, ukierunkowana jest na kreowanie sentymentu za epoką podboju kosmosu – zuchwałych, ale okraszonych sukcesem działań. Nie da się również nie odczuć patriotycznego zabarwienia i tęsknoty za czasami dominacji Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej. Ale ponad tymi łzawymi zagrywkami trzepocze nie znająca żadnych granic, muzyczna rozrywka. Dosyć pretensjonalna miejscami, ale nagradzająca słuchacza kilkoma fajnymi, łatwo wpadającymi w ucho fragmentami. Posłuchać więc można, ale bez większych nadziei na to, że z tego doświadczenia zrodzi się jakieś głębsze uczucie.