50 lat minęło jak jeden dzień. Takie wrażenie można odnieść oglądając najnowszy obraz traktujący o misji zwieńczonej pierwszym spacerem człowieka po srebrnym globie. Dokument zrealizowany pod szyldem CNN Films o klarownym tytule Apollo 11, po prostu zachwyca. Od pierwszych minut czaruje oszałamiającymi zdjęciami, które po rekonstrukcji wyglądają jakby powstały wczoraj. Reszty dopełnia odpowiednia selekcja materiału oraz dynamiczny, nowoczesny montaż trzymający widza w napięciu do ostatniej sceny – lepiej niż niejeden thriller s-f. A to wszystko bez żadnej odgórnie przygotowanej narracji (wszystkiego dowiadujemy się z dialogów między załogą Apollo 11 a Centrum Lotów Kosmicznych na Canaveral) i bez grama przesadnego patosu. Tytaniczna praca nadzorującego całe to filmowe przedsięwzięcie Todda Douglasa Millera zaowocowała jednym z najciekawszych obrazów ukazujących epokowe wydarzenie od momentu przygotowania do startu, aż do bezpiecznego powrotu na Ziemię. Półtoragodzinne widowisko ogląda się z zapartym tchem i szkoda, że polscy dystrybutorzy nie zatroszczyli się o pokazanie naszym widzom w szerszej dystrybucji tego mini-arcydzieła. Tym bardziej, że obraz zbiera fenomenalne recenzje i jest nagradzany na prestiżowych festiwalach.
Festiwal zachwytów nad dokumentem Apollo 11, to w głównej mierze efekt magii obrazu – surowego, nieociosanego. Odartego z typowej dla współczesnych dokumentów narracji. Kronikarskie podejście do wydarzeń z 1969 roku zrodziło impas w temacie ścieżki dźwiękowej. Z jednej strony, jak każdy film, potrzebował pewnego bodźca podsycającego dramaturgię lub koloryzującego paletę emocji umiejętnie wpasowanymi dźwiękami. Z drugiej, specyfika obrazu rozgrzeszała z dosyć oszczędnego dawkowania muzyką. Całe szczęście Miller nie zdecydował się na żadną skrajność. Do stworzenia oprawy muzycznej zatrudnił swojego stałego współpracownika, kolegę jeszcze z czasów studenckich – Matta Mortona. Wejście w historię załogi Apollo 11 przyszło w dosyć komfortowym dla obu artystów, momencie. W chwili kiedy kończyli właśnie pace nad krótkometrażem opowiadającym o ostatniej misji Apollo. Zatytułowany The Last Step stał się punktem wyjścia do przeniesienia tych samych założeń na grunt kinowego doświadczenia. Również w kwestii muzycznej.
Już od pierwszych chwil realizowania zadania, Matt Morton miał dosyć konkretną wizję swojej muzyki. Chciał aby paleta wykonawcza oscylowała wokół środków tożsamych z czasami, w jakich rozgrywa się akcja. Wymowa obrazu wykluczała sięganie po tradycyjne rozwiązania, zatem podstawowym głosem, jakim miała przemawiać ilustracja była elektronika. Syntetyczne dźwięki generowane na leciwym, analogowym sprzęcie. I tutaj idealnym rozwiązaniem okazał się syntezator Moog IIIc wyprodukowany w 1968 roku. Ogrom możliwości jakie dawało to niepozorne urządzenie stało się punktem wyjścia do różnego rodzaju eksperymentów. Prowadzonych co prawda na anachronicznym sprzęcie, ale w duchu współczesnej estetyki filmowej ilustracji. Zresztą, jak sam kompozytor wielokrotnie podkreślał w wywiadach, cała ścieżka dźwiękowa to efekt takiego eksperymentatorskiego działania, tworzonego „live” i bez wsparcia jakichkolwiek sekwencerów midi. Cóż, podejście godne pochwały, ale czy treść gotowego produktu wytrzymała starcie z formą, tudzież górnolotnymi ideałami stojącymi za projektem?
Oglądając Apollo 11 można odnieść wrażenie, że ten film mógłby się spokojnie obyć bez muzyki. Widząc, co z obrazem robi Miller i jak zaskakująco dobrym narratorem są zapisy rozmów miedzy CLK a załogą, ostatnie czego tutaj oczekujemy to muzyka. I właśnie wtedy zaczyna ona robić swoją robotę. Subtelnie podsycając napięcie kolejną porcją zdystansowanej, zaklętej w narkotycznym tańcu, elektroniki. Narastającej z każdą chwilą uwalniając z szorstkich obrazów esencję tego, co czuła załoga, ekipa odpowiedzialna za bezpieczeństwo tego wielkiego przedsięwzięcia oraz zwykły obywatel obserwujący, jak historia tworzy się na jego oczach. Kluczem do sukcesu okazał się genialny spotting akcentujący muzyczną obecność tylko w najbardziej newralgicznych momentach filmu. Bez zbędnego patosu, przerysowywania treści i narzucania czegokolwiek odbiorcy. Idealny szlif wypieszczonego przez Todda Millera obrazu.
Oderwanie tego doświadczenia od filmowego kontekstu nie wydaje się sprawą prostą. Tym bardziej, że zarówno kompozytor, jak i wydawcy albumu soundtrackowego podeszli ambicjonalnie do swojego zadania. Na krążku wydanym przez Milan Records opublikowali bowiem nie tylko wszystko to, co miało okazję wybrzmieć w filmie Apollo 11, ale i fragmenty, które ostatecznie się w nim nie znalazły. Efektem jest niespełna godzinne słuchowisko, które do najłatwiejszych nie należy.
Główną winę za takowy stan rzeczy ponosi charakter muzyki – posępny, surowy, elektroniczny background. Sprawy nie ułatwia odejście od melodyki na rzecz motoryki i rozległych tekstur oraz bardzo zawężona paleta wykonawcza. Przekonujemy się o tym już na wstępie, kiedy wyniesiony z filmu entuzjazm rozbija się o jedenastominutową, trudną do sforsowania ścianę dźwięku zdobiącą początkowe sceny. I praktycznie do momentu startu smagani jesteśmy takimi ponurymi, rozciągłymi frazami. Kolejne etapy misji stoją już pod znakiem bardziej dynamicznych fraz angażujących rytmiczną, pulsującą elektronikę utrzymaną w duchu retro. Bardziej współczesne wykonawstwo będzie tu niejako kołem ratunkowym powstrzymującym słuchacza przed wcześniejszym zakończeniem przygody z soundtrackiem. Środkowa część albumu przypominać może statystyczną ścieżkę dźwiękową do filmu akcji, ale to tylko pozory. Na zakrętach czai się bowiem spora porcja ambientowych, również realizowanych w formie „live”, sekwencji. W utworach ocierających się o liryczny wydźwięk nie brakuje nutki skromnego patosu – subtelnego w wymowie, ale świetnie podkreślającego doniosłość opisywanych wydarzeń.
Nie zmywa to jednak ogólnego, niezbyt dobrego wrażenia, jakie tworzy całość ścieżki dźwiękowej do Apollo 11. Muzyka, która doskonale poradziła sobie z interpretacją obrazu, w starciu z indywidualnym odbiorcą traci już większość swojego uroku. Pozostaje tylko zakryta w wykonawstwie, odgórna idea budowania muzycznej narracji na określonym zestawie instrumentów i dźwiękowych barw. Marna to rekomendacja do zakupu albumu soundtrackowego od Milan Records. Ale wystarczająca do sięgnięcia po genialny film Millera. Bo chyba jednak w takiej formie najlepiej mierzyć się z ilustracją Mortona.