Spłonął już Olimp (Biały Dom). Pożoga dotarła też do Londynu. A teraz ogień trawi cały świat… Tak przynajmniej wynika z polskiego tłumaczenia filmu Angel Has Fallen, gdyż trzecia odsłona przygód nieustraszonego agenta Secret Service, Mike’a Banninga, zdaje się opowiadać o czymś zupełnie innym. O brawurowym zamachu, w którym ciężko ranny zostaje prezydent Stanów Zjednoczonych, Allan Trumbull i o wielkiej intrydze, w ramach której cała wina za ten czyn spada na głównego bohatera. Ilość idiotyzmów, jakie wypływają z dziurawego niczym sito scenariusza jest wprost proporcjonalna do ilości gatunkowych klisz jakimi epatuje Świat w ogniu. Można odnieść wrażenie, że dwugodzinne widowisko swoją dynamiką i fabularnymi twistami próbuje imitować kultowy serial z Kieferem Sutherlandem w roli głównej – 24 godziny. Ale nawet w tworzonym przed dwoma dekadami periodyku doszukać się można większej pieczołowitości w sposobie realizacji (o efektach specjalnych nie wspominając). Paradoksalnie do jakości prezentowanej rozrywki, widownia zdaje się nieźle bawić przy tego typu potworkach, czego przykładem jest zaskakująco dobra frekwencja w kinach. Można się więc spodziewać kolejnych, wybuchowych powrotów Mike’a Banninga. Pytanie tylko co teraz według polskich dystrybutorów stanie ogniu? Księżyc?
W ogniu tego rozdmuchanego przedsięwzięcia najwyraźniej zatracił się autor ścieżki dźwiękowej do pierwszych dwóch części filmowej serii, Trevor Morris, ponieważ o stworzenie kolejnej ilustracji poproszono kogoś innego. Człowieka, który może się kojarzyć ze środowiskiem twórczym Hansa Zimmera. David Buckley, jak wielu współczesnych „gigantów” filmówki zaczynał od skromnych, małych zleceń tworzonych u boku starszych kolegów. Asystował, aranżował, dopisywał, aż w końcu wyszedł spod klosza i zaczął zajmować się solowymi projektami. I choć większość z nich godna jest zapomnienia, to jednak potrafił zaskoczyć chociażby szalenie wciągającą, bardzo stonowaną i skromną oprawą muzyczną do współczesnej wersji Motylka.
Biorąc na warsztat trzecią odsłonę przygód Banninga chyba nikt nie spodziewał się, że z analogiczną subtelnością opowiadał będzie o przygodach wyjętego spod prawa agenta. Choć trzeba przyznać, że w porównaniu do poprzednich obrazów z serii, Angel Has Fallen jest troszkę bardziej skoncentrowany na relacjach między bohaterami. Wszak tytułowy Anioł odsłania się tutaj ze swoimi słabościami, a pojawienie się w pewnym momencie ojca Mike’a, również daje przestrzeń do śrubowania sfery emocjonalnej. To wszystko znajduje swoje wyraźne ujście w oprawie muzycznej, gdzie nie brakuje lirycznych partii smyczkowych łączonych z ambientowym, melancholijnym fortepianem. W praktyce oznacza to, że nic nowego pod tym względem nie uświadczymy.
Nie inaczej jest z najważniejszym elementem tego muzycznego przedsięwzięcia – akcją. Tutaj David Buckley korzysta z cennego doświadczenia jakie nabył pracując w Remote Control Productions. Każda cenna lekcja tworzenia odmierzonego od linijki, totalnie przewidywalnego substytutu akcji, nie poszła na marne. Podręcznikowo wykonana i zmiksowana z bardzo obficie dawkowaną elektroniką, jest produktem który dobrze przylega do filmowych kadrów. Na tyle solidnie, że muzyka w żadnym momencie nie ma przejąć inicjatywy. Nie rości sobie więcej przestrzeni, aniżeli musi, aby zbudować odpowiednie napięcie, czy odratować czasami nazbyt chaotyczny montaż. W tej materii wszystko wydaje się tak oczywiste, jak to, że po nocy przychodzi kolejny dzień. I nie dziwne, że wychodząc z kina w głownie nie zostaje nam absolutnie nic z dosyć gęsto dawkowanej ścieżki dźwiękowej.
Kwestia sprawdzania tego wszystkiego w ramach indywidualnego doświadczenia soundtrackowego będzie zatem domeną tylko nielicznego grona odbiorców. Entuzjastów muzyki filmowej, którzy albo z zamiłowania do serii albo z przypadku sięgną po wydany drogą elektroniczną, 47-minutowy album. A wertując jego treść można nieraz się zaskoczyć.
Owe zaskoczenie nie przychodzi od razu. Czynnościom wprowadzającym musi się stać zadość. Dwa dynamiczne kawałki z początkowych aktów widowiska to tradycyjna dla wychowanków Zimmera, orkiestrowo-elektroniczna łupanina, do której raczej nie będziemy wracać. Warto przy okazji nadmienić, że wydawcy szerokim łukiem omijają pokaźną ilość materiału eksponującego podobne brzmienia. Nic dziwnego, bowiem rzeczony materiał ogranicza się do serii ostinat oraz samplowanych perkusjonaliów. Brakuje tutaj jakiegoś mocnego argumentu w postaci tematu przewodniego – coś, z czym oprawy muzyczne do dwóch poprzednich części miały mniejszy problem. I w takim też poczuciu obcowania z ilustracją pozbawionej tożsamości przeprawiamy się przez kolejne fragmenty akcji. I tak aż do wymęczonego finału…
Paradoksalnie, album z muzyką do Angel Has Fallen nie jest wypełniony samą akcją. „Rasowych” kawałków akcji jest tutaj stosunkowo niewiele w zestawieniu z underscorem i utworami o bardziej emocjonalnym wydźwięku. Relacje z żoną i córką, odbudowa więzi z ojcem, czy chociażby powiązania z głównym antagonistą… To wszystko przestrzeń, na której wyrasta otulony płaszczykiem smutku, temat. Anonimowy, jeżeli weźmiemy pod uwagę samą melodię, ale spełniający swoje podstawowe funkcje. Rzutuje również na wymowę soundtracku.
:
I jest to chyba podstawowa różnica, jaka pojawia się na tle poprzednich dwóch słuchowisk tworzonych przez Trevora Morrisa. Osobiście lubię czasami wracać do Olimpu, bo jak na możliwości kompozytora, serwuje całkiem fajne w treści słuchowisko. Ścieżka dźwiękowa do sequela nie ma już tak mocnego argumentu tematycznego, stając się tylko kolejnym, wypranym z ambicji, akcyjniakiem. I biorąc pod uwagę aktualną kondycję twórczą Morrisa, można się tylko cieszyć, że oprawa muzyczną do trzeciej odsłony serii stworzył ktoś inny. Bo chociaż Buckley nie proponuje w tej materii nic nowego, to jednak w odczytywaniu emocji bohaterów radzi sobie zdecydowanie lepiej. Ale czy to wystarczy, aby czerpać przyjemność z tego niemrawego w gruncie rzeczy słuchowiska? Niech każdy indywidualnie odpowie sobie na to pytanie.
Inne recenzje z serii: