Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nicholas Britell

Andor (Season 1, Vol. 1-3)

(2022)
3,7
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-12-2022 r.

Po zakupieniu przez studio Disneya praw do marki Gwiezdne Wojny w temacie tej serii non stop coś się dzieje. Nie zawsze dobrego, co widzieliśmy po przykładzie różnych produkcji. Ale najbardziej pretensjonalne są póki co seriale tworzone na platformę Disney+, którym daleko do ideału. I kiedy wydawało się że po bardzo słabym Obi-Wanie Kenobim niewiele będzie już nas w stanie zaskoczyć, wtedy na arenie wydarzeń pojawił się Andor.

Projekt telewizyjny z którym nikt poza twórcami nie wiązał większych nadziei okazał się nie lada rewelacją. Andor opowiada historię kontrowersyjnej postaci znanej nam z filmu Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie, Cassiana Andora, a właściwie o jego trudnej i wyboistej drodze od drobnego rzezimieszka do zdeklarowanego rebelianta. Przy okazji zaglądamy w kuluary wielkich rozgrywek politycznych na Courscant i śledzimy etapy formowania się słynnej Rebelii. Za projekt odpowiedzialny był Tony Gilroy – scenarzysta i reżyser Łotra 1, wiec nie dziwi poważny ton w jakim zanurzono całe przedsięwzięcie. W gruncie rzeczy jest to serialowy thriller szpiegowski, który fascynuje świetnie napisanym scenariuszem oraz kapitalnymi kreacjami aktorskimi. Nie tylko tytułowego Andora, ale i wielu bohaterów drugoplanowych.

Jednym z największych zaskoczeń dotyczących tego projektu był angaż na stanowisko kompozytorskie Nicholasa Britella. Co w tym zaskakującego? Ano to, że raczej trudno było sobie zestawić w wyobraźni gwiezdnowojenne uniwersum z dotychczasową twórczością amerykańskiego kompozytora. Aczkolwiek serialowe projekty spod tego szyldu nieraz już pokazały, że nie należy zbyt mocno wiązać się z wizją space-operowych ilustracji Johna Williamsa. Mandalorianin oraz Obi-Wan stały się bowiem poletkiem do wielu eksperymentów, nierzadko zaskakujących, a nawet szokujących. Czy Britell przełamał ten trend?

Absolutnie nie. Być może Amerykanin pokusiłby się o bardziej tradycjonalne podejście, gdyby formuła serialu na to pozwalała. Tymczasem Andor to rasowy thriller szpiegowski, gdzie polichromatyka brzmienia i kwiecista symfonika mijałaby się z treścią. Co więc zrobił kompozytor? Dokładnie to, w czym jest najlepszy. Oddał się totalnemu eksperymentatorstwu zupełnie odcinając się od starwarsowej spuścizny. Jeżeli oglądając oczekiwać będziemy melodii pokroju Marszu Imperialnego, to przeżyjemy głęboki zawód. O tyle będzie on sroższy, kiedy uzmysłowimy sobie, że muzyka w serialu Andor jest po prostu rzemiosłem sprawnie funkcjonującym w tle. Doskonale odnajdującym się w zawiesistym tonie i mrocznej scenerii, w jakiej rozgrywa się akcja, ale zupełnie odciętym od melodycznym ekscesów.

Nie dziwi fakt, że Britellowi najlepiej wychodzi tu skrzętne budowanie napięcia. Również podkreślanie brutalności niektórych scen. Ale błędem byłoby sprowadzanie tej ilustracji do ciągu niewiele znaczących utworów wypełniających pewne dramaturgiczne luki. W muzyce Amerykanina czuć duży dystans do świata przedstawionego, ale nie postaci, z którą widz ma się identyfikować. Na przestrzeni tej 12-odcinkowej serii podziwiamy nie tylko metamorfozę tytułowego Andora, ale i towarzyszącej mu ilustracji muzycznej. Od organicznego, minimalistycznego grania, poprzez atmosferyczne, elektroniczne tekstury, wykonane w stylu retro, a na heroicznym, symfonicznym graniu skończywszy. Takie działanie wymagało dokładnego wgryzienia się w obraz, totalnego wejścia w emocjonalną wymowę tego zaskakującego widowiska i podjęcia kilku może niekoniecznie wygodnych dla samego odbiorcy decyzji. Ocenianie tego wszystkiego bez usystematyzowanego, całościowego kontekstu nie miałoby sensu. Tu właśnie dopatruję się kompleksowości, pokazu siły i dojrzałości ilustracji Britella.

Oczywistą jej ułomnością będzie nieszczęsna przebojowość, której miłośnik gwiezdnowojennego uniwersum oczekiwałby po projekcie sygnowanym tym logiem. Britell nie wychodzi naprzeciw fanom. Tematyka przez niego tworzona jest tak samo oszczędna jak podejmowane w ilustracji środki muzycznego wyrazu. Motyw z czołówki nie będzie melodią, którą nucić będziemy na długo po zakończeniu seansu, choć sposób w jaki została ona potraktowana budzić może mały zachwyt. Kompozytor dokonał odrębnego aranżu do każdego z dwunastu odcinków pierwszej serii Andora. I nie są to tylko kosmetyczne zmiany, ale niekiedy zupełne wywracanie stylistycznego stoliczka, na jakim rozgrywane były partie z poprzedniego epizodu. Wszystko to tylko utwierdza w przekonaniu, że rok pracy nad tym serialem nie poszedł na marne. Owszem, można mieć uwagi i pretensję pod kierunkiem muzycznej akcji, jej transparentności i uległości względem mainstreamowych, żenująco prostych jak na standardy Britella rozwiązań. Odnoszę jednak wrażenie, że część z tych decyzji podyktowana była presją ze strony studia. Zbyt świeżo w pamięci mam cyrk, jaki zapanował w kuluarach tworzenia ścieżki dźwiękowej do serialu Obi-Wan Kenobi. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyczna akcja w orkiestrowym wydaniu jest najsłabszym ogniwem muzyki Britella. Stąd też nie dziwne, że statystyczny widz po zakończeniu przygody z Andorem raczej nie będzie się palił do wertowania zawartości soundtracku.

Ostrożność może szybko zamienić się w niechęć, kiedy uświadomimy sobie, że wydawcy nie poskąpili opublikowanym materiałem. W sumie na rynku nakładem Walt Disney Records w formie elektronicznej ukazały się aż trzy soundtracki zawierające średnio około godzinę muzyki z poszczególnych epizodów pierwszej serii. Biorąc pod uwagę charakter muzyki i jej toporne brzmienie, nie jestem przekonany, czy taka forma prezentacji jest najlepsza. Pierwszy album, gdzie usłyszeć możemy muzykę z czterech początkowych odcinków serialu, to Britell w najczystszej postaci. Wycofany w tło, skupiony na dramaturgii minimalista za nic mający sobie melodyczne żądze odbiorców. Dopiero drugi wolumen serwuje mu więcej intensywnego grania, choć i takowe budzić może wiele pretensji. Chyba najbardziej w kwestii ilustracji spektakularnej akcji napadu na skarbiec Imperium. Dopiero odesłanie głównego bohatera do więzienia dało pretekst do wprowadzenia bardziej uniwersalnych, elektronicznych brzmień. I właśnie od tego momentu zaczyna się najciekawsza odsłona ścieżki dźwiękowej do Andora. Najlepiej wypada więc to, co usłyszeć możemy na trzecim soundtracku grupującym fragmenty z ostatnich czterech odcinków. Jakże miło się wtedy słucha kończącej tę przygodę suity, gdzie te wszystkie stylistyczne smaczki znajdują swoją kulminację. Niemniej jednak koncepcja trzyczęściowego albumu jest moim zdaniem chybiona. Można było bardziej restrykcyjnie podejść do selekcji zamykając program w obrębie standardowego czasu trwania płyty CD, czyli ok. 80 minut.

Nie zmienia to jednak faktu, że oprawa muzyczna Britella spełnia swoją rolę w tym nietuzinkowym serialu. Jest dokładnie tym, czego widowisko Gilroya potrzebowało, by osiągnąć cel zamierzony przez twórców. Owszem, można uronić łezkę smutku, że gwiezdnowojenne uniwersum jakie tu opisuje nie zostało uhonorowane chociażby małym ukłonem względem prac Williamsa. Aczkolwiek błędem byłoby oczekiwać, że każdy kolejny projekt sygnowany logiem Gwiezdnych Wojen powielał będzie narzucone pół wieku temu standardy. Wśród podejmowanych przez Lucasfilm eksperymentów na tym polu, Britell i Goransson chyba bronią się najlepiej.

Najnowsze recenzje

Komentarze