Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Randy Edelman

Anaconda (Anakonda)

(1997)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-04-2007 r.

Anakonda Luisa Llosy nie należy do najwybitniejszych przedstawicieli gatunku kina grozy, ale też nie jest totalnym kiczem, mimo dość banalnej fabuły i może nie perfekcyjnej realizacji. Przed zaszufladkowaniem do filmów złych ratują go m.in. ciekawa kreacja Jona Voighta w roli demonicznego łowcy węży, piękne plenery Amazonii no i zupełnie niezła, momentami bardzo ładna muzyka Randy’ego Edelmana. Kompozytora, który znany jest z równie fantastycznych tematów, co kiepściutkich orkiestracji. Rok przed Anakondą, Edelman stworzył chyba swoją najbardziej udaną ścieżkę dźwiękową do Ostatniego smoka. W Anakondzie pewne naleciałości z Dragonheart są zresztą do wychwycenia, jednak generalnie mamy tu do czynienia z zupełnie inną muzyką, bo i charaktery tych filmów są zdecydowanie różne.

Edelman, co i bardzo dobrze, nie niszczy swojej etykietki dobrego tematyka i na potrzeby rozgrywającego się w południowoamerykańskiej dżungli horroru, tworzy kilka niezłych melodii. Przede wszystkim prosty a zarazem charakterystyczny motyw zagrożenia, w filmie towarzyszący pojawianiu się tytułowego węża. Na albumie usłyszymy go wielokrotnie w przeróżnych aranżacjach, np. w „My Beatufiful Anna…(Conda)” na fortepian. Po raz pierwszy już w „Anaconda (Main Title)”, zaraz po krótkim klimatycznym wstępie w wykonaniu bębnów wspomaganych tajemniczymi „dżunglowymi” samplami. Zresztą fakt, iż akcja dzieje się w Amazonii ma bardzo pozytywny wpływ na score. Edelman sięga po fletnie Pana i wyczarowuje z nich bardzo ładny motyw. Nie pamiętam już jak często melodia ta pojawiała się w filmie, ale na albumie niestety nie będzie dane się nam nią zbytnio nacieszyć. Zaledwie kilkadziesiąt sekund w pierwszym utworze, w bardziej stonowanej aranżacji w trzecim i jeszcze w urokliwym „This Must Be Heaven”, gdzie występuje w kontrapunkcie z orkiestrą grającą motyw zagrożenia w jakże odmiennej aranżacji, bo spokojnej, wręcz lirycznej. Chyba najciekawszym utworem jest jednak dość odmienny od reszty „Travelogue”. Prezentuje on niezwykle przyjemny, radosny, pełen optymizmu motyw przygodowy. Rozpoczynające go smyczki, jakby intonujące jakąś melodię, mogą kojarzyć się właśnie z wywołanym już wcześniej Ostatnim smokiem.

Niestety spora część partytury z Anakondy to jednak ani nie egzotyczne fletnie Pana, ani nie sympatyczne motywy podróży, lecz mroczny action-score i underscore, a więc ilustracje pod sceny typu: oczekiwanie, zbliżanie się zagrożenia, atak, walka, ucieczka… Z tego wszystkiego najlepiej prezentuje się owo „oczekiwanie” i „zbliżanie się zagrożenia”, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z bardziej stonowanymi smyczkami wspomaganymi przez wybijające rytm bębny, czy też motywem zagrożenia w takich aranżacjach jak w „Seduction”. Natomiast muzyczna akcja w oderwaniu od obrazu jest najczęściej bardzo ciężkostrawna. Orkiestra potrafi nagle rozbrzmieć „ostro”, ze zdwojoną siłą, odnosi się wrażenie chaosu, a pomiędzy fragmentami atonalnymi przewijają się różne drobne motywy. Najgorsze jednak są zupełnie zbędne przedziwne sample, brzmiące jak jakieś nieludzkie piski czy wrzaski. Jakby efekty dźwiękowe żywcem wyjęte z filmu i absolutnie niepotrzebnie zmiksowane z muzyką.

Wspomniałem na początku o nie najlepszych orkiestracjach, jako wadzie partytur Edelmana. Przypomnijcie sobie chociażby Smoka.historię Bruce’a Lee albo Dziesięcioro przykazań, czy nawet Ostatniego smoka. W każdym z tych soundtracków brzmienie orkiestry pozostawało sporo do życzenia, a fragmentami sprawiało wręcz wrażenie sztuczności. Na tym tle Anakonda wypada naprawdę nie najgorzej. Wprawdzie brzmieniem nie ma się co tu zachwycać, ale też nie można się specjalnie czego przyczepić. Pretensje można by mieć za to do konstrukcji samego albumu z muzyką. Wymagało by to co prawda trochę wysiłku od wydawcy, ale naprawdę przydałaby się przynajmniej na koniec jakaś mała suita zbierająca główne tematy a zwłaszcza mało eksponowany motyw na fletnie Pana. Albowiem by dotrzeć do tematycznych fragmentów trzeba nieraz brnąć przez nieciekawą, drażniącą muzykę akcji. Szkoda trochę tych tematów, gdyż są naprawdę niezłe i zupełnie dobrze wykonane a wszelkie a-tematyczne fragmenty Anakondy mogą skutecznie zniechęcić do sięgnięcia po album i ich wyłapania. Chyba jednak warto się przez te cięższe fragmenty przebijać, choć zwłaszcza pierwsze przesłuchanie może sugerować co innego.

Najnowsze recenzje

Komentarze