Letnie miesiące są zazwyczaj najbardziej newralgicznymi w rocznym kalendarzu przemysłu filmowego. Natomiast rok 2020 zgotował (a raczej skisił) nam istny sezon ogórkowy. Kina świecą pustkami, a platformy streamingowe zalewają ogromne ilości mniej angażujących, raczej mało spektakularnych produkcji. Przedzierając się więc przez katalogi popularnych serwisów streamingowych, zupełnie przypadkiem natknąłem się na intrygującą produkcję zatytułowaną An American Pickle. No i wpadłem jak przysłowiowa śliwka w kompot… A może bardziej, jak ogórek w marynatę.
Historia stworzona przez Simona Richa, to festiwal absurdów. Akcja rozpoczyna się w fikcyjnej miejscowości Schlupsk u progu XX wieku, gdzie poznajemy Herschela, który właśnie poznaje miłość swojego życia. Trudna sytuacja w kraju zmusza parę do emigracji do Stanów Zjednoczonych, ale sielankowe spełnianie amerykańskiego snu przerywa tragiczne wydarzenie. Otóż mężczyzna pracujący w fabryce kiszonych ogórków, pewnego dnia wpada do jednej z beczek i… ulega konserwacji. Zostaje odnaleziony dopiero po stu latach i od razu staje się wielką sensacją dla współczesnych. Kiedy dorzucimy do tego ideologiczne tarcia jakie zachodzą między nim a jego prawnukiem, otrzymujemy iście wybuchową mieszankę. Film Brandona Trosta, to przede wszystkim świetna, podwójna kreacja aktorska Setha Rogena, choć sama historia ma również wielki potencjał. Zalewając widza morzem absurdów już w początkowych scenach otwiera sobie furtkę do bezkarnego naginania granicy dobrego smaku w dalszej części widowiska, kiedy główny bohater obnosi się ze swoimi kontrowersyjnymi poglądami. W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy półtoragodzinną, przednią rozrywkę, przy której niemalże kiśniemy ze śmiechu. Ostatecznie chroni nas jednak przed tym cukierkowaty epilog pozostawiający słodko-gorzkawy posmak hollywoodzkiej poprawności.
Doskonale zakonserwowaną słodyczą tego filmowego przedsięwzięcia jest natomiast ścieżka dźwiękowa do przyrządzenia której zaangażowano dwóch kompozytorów. Tym najbardziej przykuwającym uwagę miłośników muzyki filmowej był Michael Giacchino, któremu przypadło w udziale stworzenie bazy tematycznej do tej pracy. Natomiast przekuwaniem tego wszystkiego na pełnokrwistą ilustrację filmową zajęła się młoda, izraelska kompozytorka, Nami Melumad. Zapewne niejeden z czytelników (zupełnie jak ja jeszcze kilka dni temu) zastanawia się skąd angaż tak enigmatycznie brzmiącego nazwiska? Wbrew pozorom ta 30-letnia dziewczyna ma już na swoim koncie przeszło sto trzydzieści kompozycji (!), wśród których obok rodzimych produkcji znajdują się również ilustracje do amerykańskich filmów i seriali. Obok doświadczenia znaczące okazało się również pochodzenie Nami Melumad, co sprawiło, że etniczny i kulturowy wydźwięk oprawy muzycznej nie stanowił dla niej większego wyzwania. Pozostało więc „wstrzelić się” w specyficzny styl, jakim operuje Michael Giacchino. Także i pod tym względem Melumad nie zawiodła. Ścieżka dźwiękowa do The American Pickle brzmi, jakby w całości stworzona była przez Amerykanina. Partytura mieni się paletą symfonicznych barw, które dodatkowo urozmaicane są etnicznymi smaczkami w postaci utworów stylizowanych na muzykę klezmerską. Kompozycja skonstruowana jest w bardzo luźnym, nie pozbawionym dynamicznych zwrotów akcji, tonie. I nie da się ukryć, że dosyć obficie wypełnia dźwiękową przestrzeń filmu Brandona Trosta – szczególnie w jego pierwszych aktach, kiedy poznajemy głównego bohatera i zawiązywany jest kluczowy wątek rywalizacji miedzy nim, a jego potomkiem. Mimo wszystko nie odniosłem wrażenia, że muzyka w jakimkolwiek momencie przejmuje inicjatywę. Umiejętnie wyważona w nastroju i doborze środków wyrazu jest pośrednikiem pomiędzy humorystyczną, a emocjonalną cząstką widowiska. I w takim też poczuciu sporej satysfakcji zostawia odbiorcę po zakończonym seansie.
Naturalnym jest więc, że miłośnik muzyki filmowej zechce zmierzyć się z tą kompozycją indywidualnie, w formie albumu soundtrackowego. Takowy ukazał się nakładem WaterTower Music dokładnie w dniu premiery An American Pickle na platformie HBO Max. Godzinne słuchowisko zestawia w obrębie 20 utworów większość partytury skomponowanej na potrzeby filmu. A obok oryginalnych ilustracji Nami Melumad znajdziemy również suitę tematyczną skonstruowaną przez Michaela Giacchino, którą zamykamy rzeczony album. Czy w takiej formie prezentuje się równie okazale, co materiał wybrzmiewający w obrazie?
Nie do końca, choć początek może budzić spory apetyt. Workin’ For Love In All The Wrong Places stawia przed nami nie tylko temat przewodni w najbardziej z okazałych form, ale i całą wykładnię stylistyczną ścieżki dźwiękowej. Słuchacz miotany jest pomiędzy tradycyjnymi, klezmerskimi rytmami, a skonstruowaną z istną pompą, pełnoorkiestrową ilustracją. Ta druga przejmuje inicjatywę, kiedy akcja przenosi się do współczesności, czego przykładem jest New World Problems. Przenosi on klezmerskie brzmienia na grunt bardziej uniwersalnych środków wyrazu w postaci fortepianu czy solowych skrzypiec. Nie oznacza to, że kompozytorka momentalnie odcina się od tradycji. Dosyć często przypomina sobie o niej w scenach ukazujących aktywności Herschela. Na szczególną uwagę zasługują takie utwory, jak The Pickle Empire Strikes Back, czy Revenge Of The Ben, które czarują świetnymi aranżami puszczającymi oczko w kierunku twórczości Michaela Giacchino. Natomiast sposób korzystania z tematyki przypomnieć może to, co John Williams tworzył w analogicznych pracach o familijnym wydźwięku.
Owszem, energia z jaką wdziera się ta muzyka do świadomości odbiorcy z biegiem czasu traci na swojej sile. Relacja między Herschelem a jego potomkiem jest głównym motorem napędzającym sferę emocjonalną pracy. Aczkolwiek w końcówce albumu staje się ona czynnikiem podważającym przebojowość słuchowiska. Na szczęście przygodę z albumem soundtrackwoym kończymy kolejnym preciosum w postaci suity skonstruowanej przez Michaela Giacchino. W ten sposób stworzone słuchowisko ma swój potencjał do stałego zagoszczenia w playlistach miłośników muzyki filmowej.
Rzecz jasna w sposób wybiórczy, do czego zachęca cyfrowa dystrybucja soundtracku. Można odnieść wrażenie, że gdyby „odchudzić” ten album o jakiś kwadrans, znacząco zyskałby on na swojej nośności. W każdym razie nie umniejsza to pozytywnemu wrażeniu, jakie wywołał ten niepozorny projekt, jako całość. Dla Giacchino jest to kolejny, trzymający pewien poziom, niekomercyjny akcent w hollywoodzkiej karierze. Natomiast dla Nami Melumad może się okazać przepustką do bardziej prestiżowych angaży. Oby.