James Cameron obudził się z wieloletniego letargu. I to jak! Nie dość, że realizuje swój flagowy produkt – sequele Avatara – to na dodatek angażuje się w produkcję innych filmów. Abstrahując od nowej odsłony Terminatora, która od samego początku budzi spore kontrowersje, sporo uwagi przykuwał inny projekt. Jak się bowiem okazało, Cameron już od dobrych kilku lat miał bzika na punkcie historii zaczerpniętej z mangi zatytułowanej Gunnm (ang. Battle Angel Alita). Realizacja planowana pierwotnie na rok 2003 rozwlekła się w czasie, głównie przez wzgląd na prowadzone równocześnie wstępne prace nad Avatarem. Problemy pre-produkcyjne ostatecznie udało się zażegnać w roku 2015, kiedy ogłoszono, że na stanowisku reżyserskim obsadzono Roberta Rodrigueza. Czyżby Cameron bał się finansowej porażki odważnego w gruncie rzeczy, filmu? Coś w tym jest, kiedy mierzymy się z finalnym efektem tego przedsięwzięcia. Prawdą jest, że kultowy reżyser najzwyczajniej nie miał czasu na dopięcie tego widowiska, choć ostatecznie nie odsunął się w cień. Rodriguez konsultował z nim niemalże każdą sekundę filmu bazującego na scenariuszu samego Camerona. Mimo tak pedantycznego podejścia nie udało się uchronić Ality przed wieloma niedoskonałościami. Historia dziewczyny-cyborga znalezionej na złomowisku przez pewnego naukowca jest sama w sobie fascynująca. Futurystyczna sceneria postapokaliptycznego, brutalnego świata staje w kontrapunkcie do niewinnego, delikatnego usposobienia pozbawionego pamięci robota. Dopiero kiedy w dramatycznych okolicznościach zaczyna odkrywać, że w gruncie rzeczy jest maszyną bojową stworzoną przez dawno wymarłą rasę wojowników – wtedy akcja nabiera tempa. W każdym razie powinna, bo sceny o większej dynamice przeplatane są zupełnie niepotrzebnymi wstawkami o zabarwieniu romantycznym. Rozbicie treści zdecydowanie pogarsza odbiór dobrze zapowiadającego się widowiska, bo jeżeli chodzi o stronę wizualną – tutaj czuć patronat mistrza Camerona. Efekty specjalne to praktycznie jedyny element tej filmowej opowieści, który nie daje powodów do malkontenctwa.
Szkoda, że tego samego nie możemy powiedzieć o ścieżce dźwiękowej. W przypadku filmów Camerona rzadko bowiem mieliśmy do czynienia z blamażem na płaszczyźnie muzycznej. Może to kwestia dużej elastyczności i cierpliwości Jamesa Hornera, a może też i jego uporu, który pozwolił przeforsować wiele negowanych przez reżysera pomysłów w takich filmach, jak Titanic czy Avatar. Niestety Jamesa Hornera zabrakło, choć nie wiadomo do końca, czy zgodziłby się na ten film ze stojącym za kamerą Rodriguezem. Dyskusje na temat obsadzenia stanowiska kompozytora zataczały szerokie kręgi, ale nikt chyba nie spodziewał się, że angaż ostatecznie powędruje w stronę człowieka, który przez konserwatywną część miłośników muzyki filmowej utożsamiany jest z niszczącym ich ulubiony gatunek, demonem. Tom Holkenborg znany również pod artystycznym pseudonimem Junkie XL nie ma najlepszej opinii wśród odbiorców, choć paradoksalnie branża bardzo chwali sobie jego system pracy. Bardzo elastyczny, otwarty na sugestie i równie pomysłowy – można przecierać oczy słuchając wypowiedzi znanych reżyserów, w tym również Camerona, który prawdopodobnie namaścił już następcę Jamesa Hornera w swoich filmach. Praca nad Alitą zbiegła się z realizacją innego głośnego filmu produkowanego tym razem przez Petera Jacksona – Mortal Engines. Oba filmy oscylowały wokół podobnych gatunkowo realiów, ale wymowa i sposób działania tworzonych przez Holkenborga prac… Cóż, trudno mówić o podobieństwach w sposobie opisywania filmowych wydarzeń.
Zacznijmy od tego, co w pracach Holkenborga irytuje najbardziej, a mianowicie metodologia ilustrowania scen akcji. A takowa sprowadza się do tworzenia wyrazistego, perkusyjnego bitu, na bazie którego osadzane są patetyczne dęciaki. Wszystko zmiksowane w taki sposób, aby odsączyć jakąkolwiek cząstkę unikatowości tworzonego kawałka. Nie będzie przesadnym stwierdzenie, że muzyka akcji jest tworzona przez Holkenborga na jedno kopyto. W pewnych warunkach niezobowiązującej rozrywki ma prawo dobrze funkcjonować z obrazem, ale ileż można?! Całe szczęście film Rodrigueza nie bombarduje nas zbyt dużą ilością sekwencji akcji – przynajmniej nie w początkowej fazie przedstawiania historii. Tutaj do głosu musiała dojść bardziej dramatyczna strona muzycznego przedsięwzięcia. Czy wirtuoz elektronicznych form wyrazu poradził sobie z tym jakże wymagającym zadaniem?
Trudno uwierzyć, że dla kogoś takiego, jak Junkie XL, lepszym i ożywczym rozwiązaniem będzie tworzenie filmowej dramaturgii aniżeli kreowanie dynamiki w utworach akcji. Patrząc z perspektywy czasu, to właśnie ścieżki dźwiękowe, które angażowały coś więcej aniżeli dęciaki i perkusjonalia, dawały Holkenborgowi największe pole do pokazania swojej wrażliwości. Niemałej wrażliwości, jak się okazuje. Postawienie w centrum wydarzeń zdezorientowanego, poszukującego swojej tożsamości, cyborga, pozwoliło wyprowadzić kilka naprawdę trafnych, tematycznych idiomów. Wsparte sensownymi aranżami nad którymi czuwał mistrz w swoim fachu, Conrad Pope, zapewniły filmowej Alicie odpowiedni ładunek emocjonalny. Muzyka, choć zmiksowana niezbyt dobrze, odznacza się zaskakującą trafnością ilustracyjną. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy…
Mimo patetycznego wydźwięku i gęsto zabudowanej faktury, muzyczna akcja tonie w morzu dźwięków wylewających się z głośników podczas seansu. Kilka scen akcji zilustrowanych w typowym dla Holendra stylu, to największa pięta achillesowa ścieżki dźwiękowej do Ality. Jedynym wyjątkiem są sceny, kiedy podziwiamy rozgrywki motorballu – niezwykle niebezpiecznego sportu, w jakim odnajduje się nasza bohaterka. Prosta melodyka wsparta równie prostymi aranżami znajduje tutaj swoją rację bytu, choć wątpię, by statystyczny widz w tak obfitych wizualnie scenach poświęcał wiele uwagi warstwie muzycznej. Myślę że większość takowej powędruje w kierunku piosenki promującej, którą w napisach końcowych wyśpiewuje Dua Lipa. Gatunkowa średnica tego przedsięwzięcia zbiega się z faktem, że warstwę muzyczną projektował właśnie Junkie XL. Zatem mini-lipa i to podwójna.
Przyznam, że zanim wybrałem się do kina, to miałem tę wątpliwą przyjemność przesłuchania albumu soundtrackowego wydanego nakładem Milan Records. godzinne słuchowisko jest, najprościej rzecz ujmując, nudnym doświadczeniem. Nie jest to bynajmniej wina układu treści zrzucającego ciężar odpowiedzialności na element dramaturgiczny, underscoreowy. Winę ponosi w głównej mierze dosyć anonimowa tematyka z równie apatycznym sposobem jej aranżowania. Wyjątek stanowi wspomniany wcześniej motyw sportowych zmagań, ale ten z kolei obarczony jest innym zestawem problemów natury konstrukcyjnej. Niestety to za mało, aby po godzinnej przygodzie z Alitą wzbudzić w sobie chęć na kolejne odsłuchy. Niemniej jednak nawet w tak topornym soundtracku znaleźć możemy utwory, które mają potencjał do zapisania się w pamięci odbiorcy.
Otwierający krążek Discovery nie należy do najbardziej elektryzujących prologów. Kiedy jednak te minorowe melodie ustępują miejsca pierwszym prezentacjom tematycznym w I Don’t Even Know My Own Name, mamy prawo przeżyć niemałe zaskoczenie. Głównie stroną emocjonalną, jaka w kontekście twórczości Holkenborga wydaje się tutaj na pewien sposób dojrzała. Miły dla ucha, choć troszkę anonimowy temat będzie spoiwem łączącym główną bohaterkę z odbiorcą. Dramaturgia nie jest może najmocniejszą stroną holenderskiego kompozytora, ale jest kilka utworów, które pod tym względem sprawują się całkiem rzetelnie. Oprócz wyżej wspomnianego warto również zwrócić uwagę na With Me czy Whose Body Is This?. Większość soundtracku upływa jednak pod znakiem mało intrygujących treści, powielających schematy, jakimi od lat posługuje się Holkenborg. Spore ożywienie następuje w finalnej części słuchowiska. Dwa ostatnie utwory można zaliczyć do najbardziej udanych, bo uczciwie podchodzących do predyspozycji kompozytora. Patetyczny Raising the Sword jest wstępem do energetycznego remiksu Motorball. Ogólnie jednak płyta wydana nakładem Milan Records pozostawia po sobie wrażenie przesytu – zarówno miałką treścią, jak i ilością sennego materiału.
Holkenborg nie ma ostatnio szczęścia do filmów. Choć z drugiej strony patrząc, można stwierdzić, że to właśnie filmy do których pisze nie mają szczęścia same w sobie. Górnolotne ideały twórców spotkały się bowiem z twardą ścianą oczekiwań odbiorców i panujących na rynku nastrojów. A takowe nie sprzyjają produkcjom osadzonym w cyberpunkowej fantastyce. Ambaras tej sytuacji idealnie przekłada się na bezradność autora ścieżki dźwiękowej, który zachłyśnięty możliwościami, jakie stwarza mu najnowsze dzieło Camerona i Rodrigueza, z tego wszystkiego uciekł w bezpieczne podążanie za filmową treścią. Mimo że w zderzeniu z obrazem czasami ma to swoją rację bytu, to już jako indywidualne słuchowisko totalnie umyka w morzu analogicznych prac. Innymi słowy mamy do czynienia z sytuacją zupełnie odwrotną aniżeli w przypadku Zabójczych maszyn, gdzie muzyka poległa w filmie, a dopiero na płycie można ją było należycie ocenić i docenić. Alita już tak zaskakująca nie jest. Należy mieć tylko nadzieję, że Cameron weźmie to wszystko pod rozwagę przed ogłoszeniem angażu na stanowisko kompozytorskie kolejnych, realizowanych przez siebie filmów.