Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Sylvester Levay, Mark J. Cairns

Airwolf

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Wiele już pisałem o moich serialowych fascynacjach z dzieciństwa. Nie ważne jak wiele do tej pory napisałem, faktem jest, że stanowi to zaledwie marną namiastkę tego, co po dziś dzień wspominam z sentymentem. I wcale nie dlatego, że większość mojego dzieciństwa spędziłem przed telewizorem. Ot tak po prostu z w ciągu tych kilku lat beztroski człowiek fascynował się różnymi pokazywanymi w „magicznym pudle” widowiskami. Począwszy od zajmujących kreskówek, aż po trzymające w napięciu seriale akcji „made in USA”. Te wspomina się najcieplej. Ileż to bowiem razy marzyło się, by mieć ręce zwinne jak MacGyver, siłę jak B.A. Baracus z Drużyny A, czy odjazdowy śmigłowiec rodem z Airwolfa

Czym jest Airwolf? Wiem, że pytanie zasługujące na miano retorycznego, ale zakładając, że nie każdy wie „co jest na rzeczy” już śpieszę z wyjaśnieniami. Airwolf to ultranowoczesny śmigłowiec bojowy, jedyny w swoim rodzaju – najszybszy, najlepiej uzbrojony, najładniejszy 🙂 – w skrócie machina przeznaczona do najtrudniejszych zadań. Przez kilkadziesiąt odcinków jakie traktują o misjach tego latającego arsenału jesteśmy świadkami fantastycznych scen batalistycznych, dramatycznych sytuacji, niepodziewanych zwrotów akcji… Oj, chyba zaczynam przesadzać. Cóż, 10 latek widowisko takie jak Airwolf odbiera zawsze bardziej entuzjastycznie niż gdyby miał dwa razy tyle na karku. Zadziwiające, że reguła ta idealnie sprawdza się również w przypadku oprawy muzycznej…

Kiedy przypominam sobie ileż to „ochów” i „achów” wylewało się w moich ust, gdy oglądając czołówkę serialu uszy pieścił temat przewodni Sylvestra Levay’ego, na mojej twarzy maluje się bezbarwny uśmiech. Uśmiech wyrażający tyle samo sentymentu, co zażenowania wynikającego z perspektywicznego spojrzenia na ten produkt. A perspektywa lat zniekształca nawet najpiękniejsze muzyczne wspomnienia. Przykład? A proszę bardzo – Power Rangers. Airwolf, mimo że do grupy tak wybitnych bubli się nie zalicza, też pozostawia pewien posmak rozczarowania. Rozczarowania, które potęguje się, gdy na warsztat weźmiemy materiał muzyczny pozbawiony swojego wizualnego odpowiednika.

Jak to już zwykle w naszym małym, dusznym kraju bywa, dostanie w sklepach muzycznych soundtracku do jakiegoś starszego serialowego hiciora, to niemalże utopia. Pasjonat musi się więc nieźle natrudzić, by dotrzeć do „źródła swojej fascynacji”. Kiedy już dociera… No cóż, najzwyczajniej w świecie chce mu się wyć do księżyca, a to za sprawą wydania, innym razem rozczarowując się na całej linii zawartością krążka. Takie wrażenia pozostawił po sobie wydany w Niemczech dysk przedstawiający 42 minuty wszystkiego i niczego z muzycznego Airwolfa. Zatrzaskując ów doświadczenie w grubym sejfie zapomnienia, skierowałem uwagę na potencjalnie bardziej interesujący produkt – dwupłytowy, limitowany do 1000 egzemplarzy zestaw jaki w 1999 roku pojawił się na wyspach brytyjskich. Potencjał ten, jak się wkrótce okazało, rozbił sie niestety o smutny fakt, że muzyka do Airwolfa, nawet w tak przystępnej suitowej formie, poza obrazem nie ma większej racji bytu. Co więcej, kluczowa część materiału zawarta na pierwszym dysku nie jest zbiorem oryginalnych utworów z serialu, tylko re-aranżacjami autorstwa Marka J. Cairnsa. Pomimo usilnej próby odwzorowania brzmienia pierwowzoru, Cairns zmajstrował bardziej jałowe, gorzej zaprogramowane sample, pomiędzy którymi klimat muzyki Levay’ego ucieka niczym powietrze z przedziurawionego balonika. Drugi krążek to już ukłon w stronę samego Levay’ego w postaci zawartych nań trzech utworów – rozszerzonego tematu przewodniego i 2 suit. W książeczce załączonej do wydania znajdziemy ponadto obszerny wywiad z kompozytorem, który opowiada o swojej pracy nad serialem.

O jakości albumu decyduje w głównej mierze materiał z pierwszego krążka. Z jednej strony można chwalić Cairnsa, urabiającego ilustracyjną, pozornie mało absorbującą tapetę na bardziej znośne dla niewprawionego ucha suity, z drugiej strony sposób w jaki to czyni dla współczesnego słuchacza może okazać się mało inwazyjny, wręcz prostacki. Artysta sięga bowiem do całego arsenału syntetycznych brzmień, niestety tych z najniższej półki. O ile Levay korzystał czasami z normalnych instrumentów jak trąbki, smyczki itp, Cairns zrezygnował z nich całkowicie zwracając się tylko i wyłącznie w stronę keyboardów. Elektronika jest tu z punktu widzenia współczesnego słuchacza niesamowicie szorstka. Czasami nawet tandetna, przypominająca bąkające i plumkające syntezatory z pierwszej części Terminatora. W przeciwieństwie jednak do mrocznej kompozycji Fiedela, Airwolf ukierunkowany jest na czystą przygodę. Ta jest z kolei nośnikiem melodyjnych i łatwo zapadających w ucho tematów. Owszem, melodii jest tu w bród, aczkolwiek nie sposób odpędzić się od wrażenia, że mimo tego czegoś ciągle tu brakuje. No i rzeczywiście zabrakło. Zabrakło Cairnsowi charyzmy i zdecydowania w operowaniu tymi melodiami. Poza wybijającym się ponad wszystko tematem otwierającym, pozostałe utwory jakby zlewają się ze sobą. Tworzą dłużący się w nieskończoność ciąg muzyczny, z którego odseparowanie jakiś bardziej pasjonujących fragmentów przychodzi z niesłychaną trudnością. Ot takie niespełna 80-minutowe „pitu-pitu”, wystawiające cierpliwość nawet najbardziej zaprawionego słuchacza na ciężką próbę.

Mam być szczery? Nawet jeżeli miło wspominasz chwile spędzone przy Airwolfie daruj sobie kupno tego albumu. Nie dość, że samo jego zdobycie sprawiłoby Ci wielkie problemy, to i satysfakcja z odsłuchu byłaby nieporównywalnie niższa w stosunku do kosztów inwestycji. A wszystko po to, by posłuchać sobie tematu przewodniego, 3 bonusowych utworów autorstwa Levay’ego oraz wywiadu. Trudno bowiem cokolwiek innego wynieść z tego soundtracku…

Najnowsze recenzje

Komentarze